Lindsey Johanna - Długa płomienna zima,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Na zachodnim wybrzeżu Walii, na lewo od wyspy
Anglesey na niewielkiej polanie, cofniętej kilka mil
w głąb lądu, leżała mała wioska. Nad nią, na stromym
wzniesieniu, stał potężny dwór. Budowla z szarych
kamieni zdawała się obserwować osadę na podobień
stwo matki czuwającej nad dziećmi.
Wioska pławiła się w promieniach letniego słońca,
natomiast szare, chropawe ściany dworu na wzgórzu
nawet w jasne dni wydawały się zimne i nieprzystęp
ne. Na podróżnych przewijających się przez tę okolicę
dwór sprawiał odpychające wrażenie. Tak było i tym
razem.
Przybysz ostrożnie kierował się ku środkowi osady,
cały czas rzucając podejrzliwe spojrzenia na szarą bu
dowlę. Wkrótce jednak jego uwagę przykuło życie to
czące się w wiosce, przestał więc interesować się „mat
ką" czuwającą na wzgórzu. Poczucie zagrożenia po
woli ustępowało miejsca nadziei, że oto los wreszcie
mu sprzyja. Stanął na środku polany, kilkakrotnie ob
rócił się wkoło i obejmując wzrokiem okolicę, napawał
się urokiem tego miejsca, cieszył oczy widokiem kil
kunastu chałup ustawionych w kręgu, jedna przy dru
giej, a także bawiących się, rozbrykanych dzieci, no
i... kobiet. Ach, jakich kobiet!
7
Wyłowił wzrokiem pięć czy sześć, które najbardziej
przypadły mu do gustu. One zaś, zajęte swymi obo
wiązkami, nawet go nie zauważyły.
Przybysz był odziany w spodnie, które niewątpli
wie pamiętały lepsze czasy, nadal z fasonem oplecione
u dołu rzemieniami, oraz okryty brudną wilczą skórą
niczym peleryną. Rozglądał się wokół, nie wierząc
własnym oczom. Nigdzie nie dostrzegał mężczyzn.
Ani jednego mężczyzny! Za to roiło się od kobiet
w różnym wieku. Czyżby trafił do wioski legendar
nych Amazonek?! Nie, niemożliwe; świadczyły o tym
dzieci - zarówno dziewczynki, jak i chłopcy. Widocz
nie mężczyźni udali się do pracy w polu, gdzieś na
wschodniej stronie, bo po drodze nikogo nie mijał.
- Czy mogę w czymś pomóc, dobry panie?
Zaskoczony, poderwał się i obrócił, stając twarzą
w twarz z uśmiechniętą dziewczyną, najwyraźniej za
ciekawioną pojawieniem się obcego. Ocenił, że liczy
sobie nie więcej niż szesnaście wiosen. Starannie za
plecione włosy koloru lnu i niewinna buzia o szeroko
rozstawionych zielonych oczach bardzo mu się spo
dobały. Przybysz szybko omiótł spojrzeniem ciało
dziewczyny; ta jedna krótka chwila wystarczyła, aby
widok pełnych piersi, rozsadzających burą koszulę,
i szerokich, silnych bioder wywołał ból w jego kroczu.
Ponieważ milczał, dziewczyna odezwała się po
nownie:
- Od wielu miesięcy nikt obcy tu nie zbłądził. Od
czasu, kiedy ostatni z mieszkańców Anglesey Island
przechodzili tędy w poszukiwaniu terenów na nową
osadę. Czy ty, panie, też przybywasz z Anglesey?
- Tak. Ale to już nie to samo miejsce - odrzekł
wreszcie.
Och, mógłby opowiedzieć jej o swoim nieszczęściu,
gdyby miał ochotę na wynurzenia, lecz jeśli wszystko
pójdzie po jego myśli, już niedługo dziewczątko bę
dzie trapić się własną biedą, bo przecież nie życzliwej
słuchaczki szukał...
- Gdzie są mężczyźni ze wsi? Nie widać nawet
starców wygrzewających się na słońcu.
- Nie ma starców. Zabrała ich gorączka dwie zimy
temu. Poumierali i starzy, i młodzi. - Twarz dziew
czyny posmutniała, lecz zaraz rozjaśnił ją uśmiech. -
Dziś rano znaleźliśmy ślady odyńca i ci, co się ostali,
poszli jego tropem. Wieczorem będzie uczta. Możesz,
panie, zasiąść do niej z nami.
- A nie ma tu pól, które trzeba uprawiać? - zapytał
z czystej ciekawości. - Czy może odyniec ważniejszy?
- Musisz, panie, pływać po morzach, bo inaczej byś
wiedział, że pola zasiewa się wiosną, a plony zbiera
jesienią i niewiele roboty zostaje na inny czas - zachi
chotała, zupełnie nieskrępowana.
- Pewnie lada moment spodziewacie się powrotu
mężczyzn? - Przybysz ściągnął krzaczaste brwi.
- A gdzie tam! - zaśmiała się. - Będą dla zabawy
tropić odyńca tak długo, jak to możliwe. Nieczęsto
dziki podchodzą pod wioskę.
Mężczyzna odetchnął z ulgą. Wąskie usta rozciąg
nęły się w uśmiechu.
- Jak masz na imię? - zapytał.
- Enid - odpowiedziała swobodnie.
- A masz ty męża, Enid?
Zaróżowiła się uroczo i opuściła wzrok.
- Nie, panie. Ciągle jeszcze mieszkam u ojca.
- Czy on poszedł z innymi?
- Nie pominąłby takiej okazji! - Zielone oczy
dziewczyny rozbłysły wesoło.
„To zbyt piękne, żeby było prawdziwe" - męż-
8
9
czyzna pomyślał z zadowoleniem, zanim znowu się
odezwał.
- Posłuchaj, Enid, przybywam z daleka, a słońce
mocno praży. Czy mógłbym trochę odpocząć w twojej
chacie?
- Ja... nie... - Pierwszy raz ogarnął ją niepokój.
- Tylko chwilę, Enid - zapewnił ją skwapliwie.
Zastanawiała się jakiś czas.
- Jestem pewna, że ojciec nie miałby mi tego za
złe - odpowiedziała po chwili i ruszyła przodem.
Chata, do której go zaprowadziła, była bardzo mała.
W rogu jedynej izby, przedzielonej przepierzeniem, le
żały dwa brudne posłania. Jedną ścianę pomieszczenia
zajmował okopcony komin ułożony z kamieni,
a przed nim stał stół i dwa proste krzesła. Uwagę
mężczyzny przyciągnęły stojące na stole dwa puchary
pięknej roboty, inkrustowane półszlachetnymi kamie
niami. Niewątpliwie warte były fortunę. Nie rozumiał,
jakim sposobem trafiły do tej skromnej chaty.
Enid z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie,
gdy ten stał ze wzrokiem wlepionym w dar pana na
zamku - dowód wdzięczności za jej chętne usługi.
Nie mogła nazwać tego wysokiego przybysza przy
stojnym, ale też nie był odpychający. Wyraźnie nie
należał do ludzi majętnych. Jego szerokie plecy jednak
świadczyły o sile, więc nadawał się na męża, który
zadbałby o jej byt. Widoki na znalezienie oblubieńca
wśród swoich były mizerne. Wszyscy mężczyźni zdat
ni do żeniaczki zdążyli już zakosztować jej wdzięków.
Mimo że niczego jej nie brakowało, nie mieli ochoty
się z nią żenić, wiedząc, że inni też z nią próbowali.
Enid uśmiechała się w duchu, snując swój plan. Kie
dy ojciec wróci, opowie mu, co umyśliła. Martwił się
o nią, no i marzył o zięciu, który by mu pomógł
w polu. Razem z ojcem namówią przybysza, żeby za
trzymał się u nich jakiś czas. A wtedy ona swoimi
fortelami sprowokuje go do oświadczyn. Tak, tym ra
zem najpierw będzie ślub, a dopiero potem figle. Nie
doda kolejnego błędu do wcześniejszych potknięć.
- Dobry panie, czy chcesz ugasić pragnienie odro
biną piwa? - zapytała słodkim głosikiem, przyciągając
uwagę mężczyzny z powrotem do swojej osoby.
- Tak. Bardzo chętnie - odparł i czekał spokojnie,
aż mu poda kubek.
Mężczyzna zerkał nerwowo na wejście. Słomiana
mata, pełniąca rolę drzwi, stała obok, oparta o ścianę.
Szybko dopił piwo, po czym bez słowa podszedł do
otworu i zastawił go słomianką, odcinając w ten spo
sób dopływ światła do izby. Oczywiście mata nie sta
nowiła żadnej ochrony, jedynie osłaniała przed zim
nem, upałem czy wścibskimi spojrzeniami, co akurat
bardzo mu odpowiadało.
- Robi się skwarnie - wyjaśnił.
Jego postępek nie wzbudził w dziewczynie żadnych
podejrzeń.
- Zjadłbyś coś, panie? Zaraz przygotuję poczęstu
nek.
- Tak. Jesteś bardzo miła - podziękował, wyginając
usta w układnym uśmiechu. Po cichu przyznał, że
żołądek może jeszcze wytrzymać bez strawy, ale
lędźwie dłużej czekać nie mogą.
Dziewczyna odwróciła się do niego plecami i pode
szła do komina. W tej chwili mężczyzna wyciągnął
spod tuniki nóż i błyskawicznie znalazł się za nią.
Zamarła, gdy przytknął jej ostrze do szyi, jednocześnie
przyciskając ją do siebie. W przeciwieństwie do więk
szości swych rówieśniczek nie obawiała się uszczerbku
na honorze, lecz drżała o życie.
10
11
- Enid, nie krzycz, bo inaczej będę musiał cię
skrzywdzić! - powiedział wolno mężczyzna, łapiąc ją
za pierś. - To samo zrobię z każdym, kto przyjdzie ci
na ratunek. Chcę tylko pobaraszkować, nic więcej.
Enid stłumiła łkanie. Jej plany na przyszłość roz
płynęły się w jednej chwili. Tak krótko żyło marzenie
o długo wypatrywanym mężu!
ności intruza. Obcy leżał na Enid i poruszał gwałtow
nie biodrami jak parzący się knur.
Z początku szare oczy patrzyły zafascynowane na
miłosne zapasy, a uszy z zaciekawieniem wychwyty
wały postękiwania i jęki dochodzące z kąta. Nagle
srebrny błysk przyciągnął uwagę szarych oczu; wpa
trzone w nóż w dłoni obcego, pociemniały jak niebo
przed burzą.
Nie namyślając się długo, młodzieniec w paru su
sach znalazł się przy legowisku i zręcznie ciął obcego
mieczem przez pośladki. Zaskoczony mężczyzna za
wył z bólu, oderwał się od wystraszonej Enid i sła
niając się, uciekł od napastnika.
Enid rozdziawiła usta z wrażenia, gdy zrozumiała,
co sprawiło, że obcy zerwał się jak oparzony.
- Bren, co tu robisz?
Młodzieniec stał nad nią na szeroko rozstawionych
nogach.
- Myślę, że dobrze się stało, iż ta szkapa, Wilłow,
poniosła. Inaczej sprawiedliwości nie stałoby się za
dość - odpowiedział głosem pozbawionym emocji. -
On cię wziął siłą, prawda?
- Tak - odpowiedziała Enid, nie panując nad łka
niem wstrząsającym jej ciałem.
- Nie była dziewicą! - warknął gniewnie przybysz,
trzymając się obiema dłońmi za krwawiące pośladki.
Szybko się zorientował, że ma do czynienia nie z oj
cem dziewczyny, lecz z młodzikiem, a nawet, sądząc
po głosie - z żółtodziobem. Zamożny wygląd świad
czył o tym, że młodzieniec nie pochodził ze wsi. Pod
bogato haftowanym płaszczem połyskiwała srebrna
tunika w odcieniu gniewnych oczu właściciela. Miecz
też był przedni, nigdy jeszcze takiego nie widział;
szeroki, a przy tym niezwykle cienki i lekki, z ręko-
Na południe od wsi pojawiła się między drzewami
samotna postać. Młodzieniec utykał i pojękiwał przy
każdym stawianym kroku. I chociaż nigdzie nie było
śladu konia, który go zrzucił, odwracał się co rusz
i wygrażał pięścią, głośno przy tym pomstując.
- Nie masz po co wracać, ty rozpuszczone bydlę!
Zraniona duma doskwierała bardziej od bólu tylnej
części ciała, obitej podczas upadku. Jeździec zbliżył
się do wsi, wciąż rozcierając obolałe miejsce. Odpo
czynek był bliski; młokos dumnym uniesieniem głowy
odpowiedział na pytające spojrzenia wieśniaczek.
Jedna z kobiet podeszła do niego i nie pytając, co
stało się z koniem, oznajmiła:
- Bren, do wsi przyszedł obcy. Enid dała mu go
ścinę.
Chłodne szare oczy młodzieńca spojrzały na chatę
Enid, a potem znów na kobietę.
- Dlaczego się zamknęli?
- Znasz Enid - odparła tamta ze znaczącym uśmie
chem.
- Tak. Ale ona nie obdarza wdziękami obcych.
Młodzieniec bez słowa podszedł do chaty Enid
i z mieczem w dłoni odsunął słomianą matę. Przez
chwilę nic nie widział, lecz gdy oczy przywykły do
półmroku, dostrzegł parę w kącie, nieświadomą obec-
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]