Lindsey Johanna - Dziki wiatr 01, Johanna Lindsey

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Lindsey Johanna                 Dziki wiatr     Prolog

 

1863, Wyoming

Thomas Blair zatrzymał konia na wzgórzu wznoszącym się nad doliną, gdzie wśród jałowców i sosen widniało jego ranczo. Oczy błyszczały mu z dumy. Dom, zbudowany z drewnianych bali, składał się zaledwie z trzech pokoi, ale oparłby się każdej zamieci. Rachel twierdziła, że nie ma nic przeciwko temu surowemu domostwu, do którego mąż ją przywiózł. W końcu rozpoczęli działalność na ranczo zaledwie dwa lata temu. Thomas miał masę czasu na to, aby stworzyć dla Rachel ogromną posiadłość — królestwo, z którego mogła być dumna.

Jakże wielką cierpliwością odznaczała się ta jego pięk­na, młoda żona. jakże gorąco ją kochał. Stanowiła dla niego uosobienie dobra, piękna i cnoty. Czuł, że zdobył wszystko, czego pragnął w życiu, właśnie dzięki Rachel i temu ranczu, mającemu — zyskał już taką pewność — wspaniałe perspektywy na przyszłość. W dalszym ciągu jednak istniał problem syna; nadzieję na posiadanie mę­skiego potomka stracił po narodzinach córki i dwóch poronieniach Rachel. Nie winił jednak żony. Rachel pokornie próbowała nadal, bez słowa skargi. Głęboką urazę żywił natomiast do córki za to, że nie jest synem, o którego tak się modlił. Jego niechęć była tym większa, że przez pierwszy tydzień życia dziewczynki brał ją za chłopca. Ochrzcił ją nawet, imionami Kenneth Jesse. Wdowa Johnson asystująca przy porodzie (lekarza nie znaleziono) za bardzo się bała Thomasa, by powiedzieć mu prawdę, gdyż był przekonany, że zostanie ojcem chłopca...

A Rachel - cudem wyrwana śmierci i zbyt słaba, by karmić piersią - również sądziła, że wydała na świat synka.

Oboje przeżyli szok, gdy pani Johnson - nie mogąc już dłużej znieść tej okropnej sytuacji - wyznała w końcu prawdę. Thomas doznał bezmiernej goryczy zawodu. Nigdy potem nie chciał już nawet spojrzeć na dziecko. I nigdy nie zapałał cieplejszym uczuciem do dziewczynki; nie wybaczył jej tego, że nie jest chłopcem.

Wszystko to wydarzyło się przed ośmioma laty w St. Louis. Thomas poślubił Rachel rok wcześniej, a ona namówiła go, by osiedlili się w mieście. Dla niej porzucił góry i równiny Zachodu, gdzie spędził większość życia kłusując, dostarczając jedzenia i chodząc na zwiady dla wojskowych z fortów ukrytych na odludziu.

Saint Louis było zbyt cywilizowane, zbyt ciasne dla człowieka przyzwyczajonego do wspaniałości Gór Skali­stych i groźnej ciszy dolin. Wytrzymał tam jednak sześć lat, prowadząc sklep odziedziczony przez Rachel po rodzicach. Przez sześć lat obsługiwał osadników zmierza­jących na zachód, na jego Zachód, jego otwartą prze­strzeń. Gdy w Kolorado i stanie Oregon znaleziono złoto, Thomas wpadł na pomysł, by dostarczać wołowinę do obozów i miasteczek kopaczy, mnożących się niczym grzyby po deszczu na tak dobrze mu znanym terenie. Gdyby nie zachęta Rachel, nie zrealizowałby jednak swoich zamierzeń. Ona nie znała twardego życia, nigdy nie spała pod gołym niebem, ale bardzo kochała męża i wie­działa, że Thomas cierpi, mieszkając w St. Louis. Jessicę postanowiła jednak zostawić w prywatnej szkole dla panienek, do której dziewczynka uczęszczała od chwili, gdy skończyła pięć lat. Thomas zgodził się na to ochoczo; nawet gdyby miał już nigdy nie zobaczyć córki, zupełnie by się tym nie przejął.

Córka Thomasa kazała się nazywać K. Jessicą Blaire. Jessica — gdyż tak zwracała się do niej Rachel — pozwalała,

by wszyscy, którzy nie znali jej pełnego imienia, wierzyli, że K oznacza. Kay. Tak śliczna laleczka, na jaką wyrosła, nie mogła nosić imienia Kenneth. Umarłaby raczej ze wstydu. Dziewczyna o turkusowych oczach i kruczoczar­nych włosach była podobna do Thomasa niczym dwie krople wody i dlatego bezustannie przypominała mu o tęsknocie za synem.

Rachel ponownie zaszła w ciążę, a że najtrudniejszy okres nowego życia należał już do przeszłości, Thomas mógł poświęcić żonie znacznie więcej czasu. Jego bydło przetrwało dwie zimy i nawet się rozmnożyło; pierwszy wyjazd do Wirginii zakończył się wspaniałym sukcesem. Thomas sprzedał tam wszystko za cenę dwukrotnie wyższą niż ta, jaką zapewne uzyskałby w St. Louis.

Teraz dojeżdżał już do domu; Rachel oczekiwała go wprawdzie znacznie później, ale Thomas pragnął jak najszybciej podzielić się z nią swoim sukcesem. Pragnął tak bardzo, że zostawił swoich trzech towarzyszy daleko za sobą, w Forcie Laramie.

Chciał zaskoczyć żonę, zrobić jej niespodziankę, ucie­szyć dobrą nowiną i kochać się z nią aż do końca dnia bez żadnych przeszkód. Nie widział jej prawie miesiąc. Bardzo za nią tęsknił!

Ruszył w dół wzgórza, wyobrażając sobie, jak bardzo Rachel zdziwi się i ucieszy na jego widok. Przed domem nie zauważył nikogo. O tej porze dnia Will Phengle i stary przyjaciel Thomasa, Jeb Hart, wypasali zwykle stado, a półkrwi Indianka z plemienia Szoszonów, zwana na ranczo Kate, krzątała się po kuchni.

W największym pokoju było pusto. Z kuchni dochodził wspaniały zapach pieczonych jabłek i cynamonu, na stole stała szarlotka, ale Thomas nigdzie nie dostrzegł Kate. W domu panowała cisza. Pomyślał, że Rachel zapewne ucięła sobie drzemkę w wielkim łóżku, które sprowadzili z St. Louis. Zostawił więc broń, by mu nie przeszkadzała,

a później wolno i cicho otworzył drzwi do sypialni. Nie chciał obudzić swojej złotowłosej Rachel.

Ale ona nie spała. Widok, jaki ukazał się jego oczom, wydawał się tak niewiarygodny, że Thomas stanął w pro­gu jak skamieniały. To, co zobaczył, rozbijało w proch jego marzenia: z nogami i twarzą zasłoniętymi ciałem mężczyzny Rachel kochała się z Willem Phengle'em, obejmując go mocno ramionami.

-  Spokojnie, niewiasto. - Głośny chichot Willa odbił się od ścian, a jego biodra przylgnęły ściśle do bioder kobiety. - Nie ma pośpiechu. Jezu, ależ ty jesteś wy­głodzona, nie?

Z gardła Thomasa wydobył się cichy warkot, który przeszedł nagle w dziki ryk, tak przerażający, że ruch na łóżku zamarł w jednej chwili.

-  Zabiję was! Zabiję!

Will Phengle wyskoczył z łóżka i chwycił porozrzucane ubranie z podłogi. Zrozumiał natychmiast, że Thomas pobiegł po broń. Will mógł się już zatem zaliczyć do nieboszczyków.

-  Nie uciekaj, Will. On musi się tylko przekonać, że...

-  Oszalałaś, kobieto! — wrzasnął Will. — Najpierw będzie strzelał, a dopiero później patrzył. Ty zostań i wyjaśniaj, jak ci życie niemiłe, ale ja wieję. — Kończył zdanie, wyskakując już na podwórze przez wąskie okno.

Mimo czerwonej mgły, przesłaniającej mu wzrok, Thomas dotarł wreszcie do sypialni. Gdy mgła roz­proszyła się, dostrzegł, że łóżko jest puste. Reszta pokoju również. Usłyszał dobiegający z oddali tętent i wypalił cały magazynek w nagą postać Willa uciekającego na oklep. Ostatni strzał chybił, tak samo jak poprzednie.

-  Rachel!— ryknął Thomas, ładując broń. — Tobie się tak nie uda! Rachel! — Rozejrzał się po dziedzińcu, pobiegł z powrotem do domu, przeszukał stajnie.

- Nigdzie się przede mną nie ukryjesz!

Ale w stajni też żony nie było. Im dłużej szukał, tym bardziej się denerwował. Na zimno i bez wahania zastrzelił dwa konie stojące w stajni, a później pobiegł przed dom i zabił własnego wierzchowca.

— Zobaczymy, czy teraz uciekniesz! — wrzasnął do nieba, a jego głos rozniósł się echem po całej dolinie. - Bez konia nigdy się stąd nie wydostaniesz. - Słyszysz mnie, dziwko? Zginiesz z mojej ręki albo w górach, ale tak czy inaczej — już umarłaś!

Potem wrócił do domu i zaczął pić na umór. Gdy działanie bimbru dało o sobie znać, gniew mężczyzny przemienił się w żal, a potem znów we wściekłość. Thomas co chwila podbiegał do okna, żeby się przekonać, czy nie widać żony. Coraz bardziej pijany, pomyślał, że zaczyna pojmować indiańską skłonność do zemsty. Dla Czejenów i Siuksów, z którymi się przyjaźnił i handlował, zemsta stanowiła sens istnienia. Byli gotowi poświęcić jej życie. Thomas doskonale ich teraz rozumiał. Upił się kompletnie, toteż nie myślał jasno, ale jednak myślał.

Kiedy Jeb wrócił do domu późnym popołudniem, usiłował dowiedzieć się od Toma, kto zabił konie i gdzie się podziały kobiety. Thomas nie chciał jednak niczego wytłumaczyć. Pod lufą nakazał mu udać się natychmiast do Fortu Laramie, zatrzymać ludzi Lewisa i nie wracać przynajmniej przez tydzień. Jeb również miał się trzymać z daleka od rancza. Thomas na pociechę rzucił mu garść złotych monet, jakie otrzymał za stado. Pragnął jedynie samotności.

Jeb nie zamierzał dyskutować z pijanym mężczyzną, a już szczególnie takim ze strzelbą w ręku. Znał Thomasa Blaira od prawie trzydziestu lat i nie sądził, by ten mógł wyrządzić krzywdę kobiecie. Dlatego wyjechał.

A Thomas czekał i pił coraz więcej. W pewnym momencie przypomniał sobie o Kate i zaczął się za­stanawiać, gdzie też ona może być, lecz nie poświęcił

tej sprawie zbyt wiele uwagi. Nigdy zresztą nie poświę­cał uwagi indiańskim dziewczynom. Kate była córką starego Frenchy'ego i squaw z plemienia Szoszonów. Frenchy prosił Thomasa o opiekę nad córką, w razie gdyby coś mu się stało. No i rzeczywiście umarł. Thomas znalazł dziewczynę w magazynie fortu, gdzie puszczała się z żołnierzami. Zabrał ją więc do siebie i wszystko jakoś się ułożyło — Kate była wdzięczna za dach nad głową, a Rachel potrzebowała dodatkowej pary rąk do pracy.

Thomas nie myślał o Kate i nigdy nawet nie dostrzegł tęsknych spojrzeń, jakie mu posyłała. Nigdy nie zwracał uwagi na to, co dostrzegał wyraźnie w jej oczach. Dochowywał wierności Rachel.

Czekał i czekał. Nie na darmo. Weszła do domu, gdy słońce zaczynało się chylić ku zachodowi. Thomas rzucił się na żonę, zanim zdołała otworzyć usta. Bił ją jak opętany. Wrzeszczał przy tym bez końca, nie dając jej szans odpowiedzenia na oskarżenia, którymi ją obrzucał wraz z każdym ciosem. Po jakimś czasie Rachel nie mogła wyrzec ani słowa - język miała poszarpany, szczękę zwichniętą. Dwa palce i nadgarstek uległy złamaniu, gdy próbowała zasłaniać się przed ciosami. Oczy kobiety zaszły krwią, powieki napuchły, a gdy upadła na podłogę, Thomas zaczął ją kopać; złamał jej żebro. Rachel nie wiedziała, dlaczego nagle przestał ją katować.

- Wynoś się - usłyszała po chwili przerażającej ciszy. — Jeśli przeżyjesz, już nigdy więcej nie chcę cię widzieć. Jeśli nie przeżyjesz, zapewnię ci godziwy po­chówek. Ale teraz uciekaj natychmiast, zanim dokończę to, co rozpocząłem.

Ciekawość wzięła górę i Hart wrócił na ranczo, bo jakaś uparta myśl nie dawała mu spokoju. Odnalazł Rachel w niewielkiej  dolince między wzgórzami na północy.

Tylko tam zdołała dotrzeć, zanim straciła przytomność. Jeb zorientował się, co zaszło, dopiero po długim czasie. W tamtej chwili rozumiał jedynie tyle, że jeśli ta kobieta nie otrzyma pomocy, umrze, a od najbliższego lekarza dzieliła ich. dwugodzinna podróż.

 

Rozdział 11873 Wyoming

Blue Parker dostrzegł Jessicę z odległości mili — kłuso­wała na tym grubokościstym appaloosie, z którym w ubie­głym roku wróciła do domu. Parker uważał appaloosa za najbardziej złośliwego konia, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. Jessica też zresztą umiała nieźle zaleźć za skórę. Chociaż nie zawsze. Czasem bywała najsłodszą kobietką, uroczym aniołkiem. Potrafiła wyzwolić w każdym męż­czyźnie instynkt opiekuńczy, wywrócić mu serce do góry nogami.

A Blue stracił głowę dla Jessiki, kiedy po raz pierwszy obdarzyła go uśmiechem, błyskając pięknymi, białymi zębami. Stało się to już ponad dwa lata temu, dokładnie wtedy, gdy Parker zaczął pracować dla j ej oj ca j ako pomocnik przy jesiennym spędzie bydła. Pokochał Jessicę, choć czasem również jej nienawidził — a działo się tak wówczas, gdy dziewczyna zamykała się przed nim oraz resztą świata. Albo wtedy, gdy kłóciła się z ojcem i wyła­dowywała gniew na wszystkich, którzy weszli jej w drogę.

Potrafiła być okrutna, choć Blue wątpił, czy świadomie. Dawała po prostu upust goryczy. Jessica Blair nie miała łatwego życia. Blue zapragnął jej to życie ułatwić, ale gdy zdobył się wreszcie na odwagę i poprosił ją o rękę, Jessie uznała, że to żart.

Teraz wypatrzyła Parkera i pomachała do niego ręką. Blue przestał oddychać w nadziei, że dziewczyna choć na chwilę się zatrzyma. Ostatnio rzadko ją widywał. Od śmierci   ojca  nie  pracowała  już  przy  wypasie   aż   do ubiegłego tygodnia, kiedy zjawili się oni. Blue nigdy przedtem nie widział jej w takim stanie. Wypadła z domu i tak popędzała konia, że drań omal nie wyzionął ducha. Przystanęła teraz, pochyliła się w siodle i obdarzyła Parkera uśmiechem.

—  Jeb wypatrzył wczoraj na południu parę zbłąkanych krów. Może byś mi tak przy nich pomógł?

Z góry znała odpowiedź. Gdy mężczyzna skinął twier­dząco głową, uśmiechnęła się szerzej. Tego dnia okazała przychylność Blue — minęła kilku innych parobków, nie prosząc ich o pomoc; zależało jej na towarzystwie Blue.

—  Ścigajmy się! Jeśli wygram, będziesz musiał mnie pocałować! — zaryzykowała śmiało.

—  Ruszaj, dziewczyno!

Przełęcz znajdowała się zaledwie kilka mil dalej. Jessie, oczywiście, wygrała. Gdyby nawet ogier Parkera okazał się równie dobry jak Blackstar, Blue i tak nie pozwoliłby mu zwyciężyć.

Jessie dała z siebie wszystko; próbowała w tym wyścigu rozładować napięcie ściskające jej trzewia.

Bez tchu zeskoczyła z konia i upadła ze śmiechem na wysoką trawę porastającą dolinę. Blue dotarł na miejsce w chwilę później, aby spłacić swój dług, dług, który tak bardzo go uszczęśliwił.

Tego właśnie pragnęła Jessie - tego i czegoś więcej -powtarzała sobie buntowniczo. Pocałunki Blue sprawiały jej przyjemność. Niczego innego się zresztą nie spodzie­wała, gdyż Parker całował ją już wiosną i bardzo jej to wówczas przypadło do gustu. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Inni mężczyźni też chcieli się z nią całować; zdawała sobie świetnie z tego sprawę, ale była córką szefa, toteż parobkowie bali się zarówno porywczego usposobienia dziewczyny, jak i gniewu jej ojca. Dlatego żaden nie śmiał się nawet zbliżyć. Odważył się na to jedynie Blue. A ona nie protestowała.

Blue Parker, niewątpliwie przystojny mężczyzna, miał złote włosy i piwne, wyraziste oczy, mówiące Jessie, jak bardzo mu się podoba. Większość mężczyzn zresztą patrzyła na nią w ten sposób, choć Jessie na żądanie ojca kryła swą kobiecość pod męskim ubraniem.

Ojciec. Jej ojciec. Na samą myśl o nim traciła humor. Kilka miesięcy wcześniej — osierocona i pozostawiona samej sobie - rozpaczała nad swoim losem. Teraz jednak nie żyła już samotnie, lecz czuła się znacznie gorzej niż przedtem. Cóż takiego wstąpiło w ojca, że napisał list,  który sprowadził tych dwoje na ranczo? Nie było mowy o pomyłce czy oszustwie - Jessica widziała te arkusiki zapełnione znajomym charakterem pisma. Ale z jakiego powodu ojciec podjął taką decyzję?

Nie mogła zrozumieć, dlaczego Thomas Blair prosił o pomoc osobę, której nienawidził najbardziej na świecie. Jessie chłonęła tę nienawiść przez ostatnie dziesięć lat i w końcu sama nauczyła się nienawidzić. Ojciec jednak napisał ten list i umarł, a korespondencję dostarczono pod wskazany adres. Wkrótce potem zjawili się oni i położyli kres niedawno odzyskanej wolności Jessiki, która musiała respektować ostatnią wolę Thomasa Blaira.

Co za niesprawiedliwość! Nie potrzebowała dozorcy. W końcu ojciec miał okazję się przekonać, że sama potrafi o siebie zadbać. Nauczyła się polować, jeździć konno i strzelać lepiej niż większość mężczyzn. Znała wszelkie blaski i cienie pracy na ranczu, które potrafiła prowadzić równie dobrze jak Thomas.

Blue siedział w pewnej odległości od Jessie; czuł, że dziewczyna musi coś przemyśleć. A ona wspominała pierw­sze osiem lat swego życia, te lata, zanim ojciec zabrał ją z internatu i przywiózł na ranczo. Zmusił ją, by poznała prawdę o swojej matce, ale mimo wszystko kochała ojca. Może zresztą nigdy nie przestała go kochać, nawet wów­czas, gdy wydawało       się jej, że go nienawidzi. Czyż nie

rozpaczała po jego śmierci? Czyż nie pragnęła zabić mężczyzny, który go zastrzelił? Niemniej jednak zdawała sobie sprawę, że śmierć Thomasa oznacza dla niej wolność. Nie tak wprawdzie zamierzała ją osiągnąć, ale przecież zyskała szansę, by stać się sobą, a nie kimś, kogo stworzył Thomas Blair. A teraz znów odmawiano jej wolności.

Musiała przyznać się w duchu do tego, że jej dotych­czasowe marzenia ustępowały teraz przed pragnieniem, by zaszokować tych dwoje, pokazać im, co zrobił z nią Thomas. Chciała, by o n a poczuła się winna, by uwierzyła, że Jessie wyrosła na dziką, niemoralną dziewczynę. Dlatego też ukryła wszystkie piękne suknie, jakie przy­wiozła do domu, wszystkie perfumy, wstążki i biżuterię, jakie wreszcie mogła sobie kupić. No i wypatrzyła Blue. Zamierzała sprowokować go do tego, by się z nią kochał. Ona oczywiście musiałaby dowiedzieć się o wszystkim i doznać szoku.

Wróciła myślami do Parkera, który podszedł tym­czasem nieco bliżej. Jessie odwróciła do niego głowę i znów zaczęli się całować, tym razem namiętniej. Koszula Jessie rozchyliła się na całej długości i dziewczyna poczuła rękę mężczyzny na swojej piersi. Czy powinna go po­wstrzymać?

Czyjeś dyskretne chrząknięcie rozwiązało dylemat. Jes­sie poczuła ogromną wdzięczność do przybysza, ale zdawała sobie sprawę z tego, jak ta sytuacja może wyglądać w oczach parobka, który przyłapał ich na gorącym uczynku. Modliła się w duchu, by świadkiem zajścia okazał się Jeb. On na pewno by ją zrozumiał.

Zerknęła ostrożnie przez ramię Blue i poczuła, że oblewa się rumieńcem. Nieznajomy mężczyzna, siedzący na pięknym palomino, patrzył z irytującym rozbawieniem, widocznym w każdej zmarszczce jego ciemnej, pięknie rzeźbionej twarzy. Jessie ogarnęło przerażenie. Dlaczego on tak patrzy?

Blue - niezwykle zażenowany - chciał podnieść się z zie­mi, ale Jessie chwyciła go za koszulę i obrzuciła zagniewa­nym spojrzeniem. Omal nie odsłonił jej nagości przed obcym. Chłopak poczerwieniał jeszcze bardziej i uśmiech­nął się wstydliwie. Jessie wbijała w niego wzrok, dopóki nie zapięła koszuli. Gdy wreszcie doprowadziła się do ładu, nakazała mu gestem, by wstał i oboje niezdarnie podnieśli się z ziemi. Blue odwrócił się twarzą do mężczyzny, a Jessie schowała się za plecami swego niedoszłego kochanka.

-  Przepraszam, że przeszkadzam - odezwał się męż­czyzna głębokim głosem, którego ton wskazywał wyraź­nie, że wcale mu nie jest przykro, lecz raczej wesoło. — Potrzebuję pomocy, więc przystanąłem na chwilę, żeby z wami porozmawiać.

-  Jakiego rodzaju pomocy? - spytał Blue.

-  Szukam Rocky Valley i pani Ewing. Dowiedziałem się w Cheyenne, że odnajdę ranczo po dniu jazdy na północ, ale ani wczoraj, ani dzisiaj nie dopisało mi szczęście. Możecie mi powiedzieć, czy zmierzam w dobrym kierunku?

-  Pan... Auuu!

-  Wjechał pan na teren prywatny — dokończyła Jessie za Blue, szczypiąc go, by zamilkł. Wysunęła się szybko zza pleców parobka, a jej zażenowanie ustąpiło miejsca złości. — I znajduje się pan daleko od Rocky Valley.

Chase Summers nie spuszczał oka z dziewczyny pa­trzącej na niego tak wojowniczo. Zdumiała go bardzo nie­oczekiwana wrogość nieznajomej. Zastawszy ją w okreś­lonej sytuacji, nie sądził, że okaże się tak młoda. Miała najwyżej czternaście czy piętnaście lat - uchodziło jej jeszcze noszenie spodni. Starsza dziewczyna nigdy by się w ten sposób nie ubrała. A chłopak wyglądał na jakieś dwadzieścia parę lat i wydawał mu się stanowczo za poważny na to, by uwodzić dziecko.

Ale to nie był kłopot Chase'a. Wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet wówczas, gdy zielonooka zaczęła sztyletować go wzrokiem. Była naprawdę bardzo ładna, a tak niezwykłych oczu nie widział nigdy przedtem.

-  Ale... - zaczął Blue, lecz urwał, gdy dziewczyna znów uszczypnęła go boleśnie.

-  Nie wiedziałem, że to teren prywatny — sumitował się Chase. — Gdybyście tylko wskazali mi odpowiedni kieru­nek, od razu ruszyłbym naprzód.

-  Proszę jechać na północ — odparła Jessie. — I nigdy tu nie wracać — dodała ostro. — Nie lubimy obcych na naszej ziemi.

-  Zapamiętam -  odparł  Chase,   a  następnie   skinął uprzejmie głową, przejechał na drugą stronę przełęczy i pognał przed siebie.

Jessie patrzyła za obcym rozgniewanymi oczyma, do­póki nie wyczula na sobie zirytowanego i zdziwionego jednocześnie spojrzenia Blue. Szybko odwróciła wzrok od przełęczy, sięgnęła po pas z kaburą i przypięła go w talii, nie podnosząc nawet głowy.

-  Chwileczkę! - Blue chwycił ją za ramię w chwili, gdy podniósłszy kapelusz, ruszyła w stronę swego rumaka. — Co to wszystko znaczy?

Wzruszyła ramionami.

-  Nie lubię obcych.

-  Ale dlaczego skłamałaś?

Jessie wyrwała rękę, odwróciła głowę i spojrzała na niego z furią. Blue niemal zapomniał o złości — było na co popatrzeć. W oczach Jessie migotały zielononiebieskie ogniki, jej piersi falowały, przerzucony przez ramię warkocz dotykał koniuszkiem wąskiego biodra. Prawa dłoń dziewczyny spoczywała na kaburze i choć Parker wątpił, czy Jessie zdecydowałaby się; go zastrzelić, pewne zagrożenie istniało, toteż nawet nie próbował jej dotykać.

-  Jessie, nic nie rozumiem! Co cię tak wyprowadziło z równowagi?

-  Wszystko - warknęła. - Ty! On!

-  Wiem, co zrobiłem, ale...

-  Nigdy więcej tego nie próbuj, Blue Parkerze! Zmarszczył brwi.  Nie mówiła poważnie.  A on nie zamierzał z niej rezygnować. Doszedł jednak do wniosku, że na razie dobrze byłoby skierować uwagę Jessie na inny temat.

-  Na czym polegała wina tego mężczyzny? Dlaczego go okłamałaś?

-  Słyszałeś przecież, o co pytał.

-  Więc?

-  Sądzisz, że nie wiem, dlaczego jej szuka? Blue od razu zrozumiał sens pytania.

-  Nie możesz być pewna. Jessie wyprostowała plecy.

-  Czyżby? To bardzo przystojny mężczyzna. Musi być jednym z jej kochanków i niech mnie diabli wezmą, jeśli pozwolę mu zamieszkać na moim ranczu i zabawiać się z nią pod moim dachem.

-  A co zrobisz, gdy on odkryje, że kłamałaś i znów przyjedzie?

Jessie była jednak zbyt wściekła, by poświęcić tej myśli więcej uwagi.

-  Dlaczego  miałby  tak  zrobić?  Zapewne  pochodzi z miasta, podobnie jak i ona. Taki nie potrafiłby nawet znaleźć wyjścia z dziury w ziemi — dodała z pogardą. — Nie widziałeś, jakie miał wypakowane torby? Nie przeżyje bez kupnego jedzenia. Jeśli dotrze do Fortu Laramie albo do Cheyenne, nie pojawi się już nigdy na terenie oddalonym od sklepów o parę dni jazdy. Wróci, skąd przyjechał, i będzie czekał, aż ona dotrze do niego. Im szybciej, tym lepiej.

-  Ty jej naprawdę nienawidzisz.

-  Owszem.

-  To nienaturalne, Jessie. Przecież Rachel to twoja matka - powiedział łagodnie Blue.

—  Nie! - Cofnęła się o krok. — Moja matka na pewno by mnie nie zostawiła. Nie pozwoliłaby na to, aby Thomas Blair zmienił córkę w wymarzonego syna. Moja matka umarła na ranczu, a ta kobieta to zwykła dziwka! Nigdy o mnie nie dbała.

—  Może po prostu czujesz do niej żal.

Jessie miała ochotę się rozpłakać. Żal? Ileż to razy łkała samotnie w poduszkę, a nie było nikogo, by ukoić jej ból, ból życia, którego tak nienawidziła. Czyż nie działo się tak właśnie za sprawą matki? Ojciec Jessie robił absolutnie wszystko, by dokuczyć tej zdzirze — jak nazywał matkę Jessie. Zabrał dziewczynkę z internatu, gdyż Rachel pragnęła mieć wykształconą córkę. Odmawiał dziew­czynie wszelkich ładnych strojów, czegokolwiek kobiece­go, gdyż matka chciała wychować ją na damę. Ze wszystkich sił starał się o to, by Rachel znienawidziła dziwoląga, którego stworzył. Z całkowicie irracjonalnych pobudek wybudował dom, jakiego nie powstydziłaby się nawet królowa i popadł przez to w długi. A uczynił tak dlatego, że matka Jessie byłaby zachwycona taką posiadło­ścią, a nigdy nie mogłaby sobie na nią pozwolić.

—  Żal już dawno minął — odparła cicho Jessie. — Nie potrzebowałam jej długie lata, nie potrzebuję i teraz.

Ze łzami w oczach skoczyła na konia i odjechała. Nie chciała powstrzymywać się od płaczu, wolała jednak, by nikt nie zobaczył jej w takim stanie. Odjechała więc na południe, daleko od rancza i przyczyny swoich łez.

Rozdział 2

Gdy wpadła na dziedziniec, słońce chyliło się już ku zachodowi, na niebie za górami pojawiły się fiolety i czerwienie. Na werandę dużego budynku padało światło, toteż Jessie udała się na tyły, gdzie mogła — nie zauważona przez nikogo — wejść do domu przez kuchnię. Zeskoczyła na ziemię, klepnęła Blackstara w zad i kazała mu wracać do stajni. Wiedziała, że koń pójdzie do boksu i będzie czekał, aż Jessie wytrze go i nakarmi. Od wielu godzin nic nie jadła i chciała przekąsić cokolwiek przed przygotowaniem rumaka do snu.

Blackstar nie protestował przeciwko temu, aby zaczekać jeszcze kilka minut. Nigdy zresztą nie protestował przeciw poczynaniom Jessie. Innych szczypał boleśnie i nawet próbował wymierzać im celne kopniaki, ale w stosunku do niej postępował jak anioł. Biały Grzmot przewidział za­chowanie ogiera, gdy podarował go Jessie. Biały Grzmot radził sobie z końmi tak dobrze jak nikt i wychował Blackstara od źrebaka właśnie z myślą o Jessie. Ona jednak nigdy nie odkryła tego zamierzenia. Cały czas sądziła, że pomaga po prostu przyjacielowi w tresurze konia.

Otrzymała naprawdę hojny dar. Wśród Indian konie uchodziły za znamię bogactwa, a Biały Grzmot nie miał wielu ogierów. Ale taki już był. Przez te wszystkie lata nie tylko podarował Jessie Blackstara. Oprócz starego Jeba Jessie uważała go za jedynego przyjaciela. Dlatego tak bardzo kochała swego konia. Patrząc, jak rumak odchodzi do stajni, na chwilę zapomniała o jedzeniu. Żołądek upomniał się jednak zaraz o swoje prawa. Jessie weszła do ciemnej kuchni i cicho zamknęła za sobą drzwi.

W dużym pokoju unosiły się smakowite zapachy kolacji. Jessie chciała wrócić tu jak najszybciej i skosz­tować gulaszu przyrządzonego przez Kate. Teraz objęła

szybko wzrokiem bufet i gdy wypatrzyła tacę ze świeżo upieczonym chlebem, uśmiechnęła się radośnie. Potem jednak usłyszała głos matki, dochodzący z frontowego pokoju, i uśmiech zamarł jej na ustach. Oderwała solidny kawałek i ruszyła w stronę wyjścia. W chwilę później jednak usłyszała jeszcze jeden, dziwnie znajomy głos.

Stanęła jak wryta ze wzrokiem utkwionym w otwarte drzwi, które prowadziły do holu. Musiała ulec jakimś omamom. Przecież to nie mógł być on! Przysunęła się bliżej do drzwi, a następnie przeszła kilka kroków koryta­rzem i stanęła przy swojej sypialni. Słyszała wyraźnie tego mężczyznę. Na jej policzki wypełzły szkarłatne rumieńce. Do licha! Tak się dać złapać!

W butach do konnej jazdy, na pięciocentymetrowych obcasach, musiała posuwać się bardzo ostrożnie, na palcach, aby nie narobić hałasu. Na szczęście nigdy nie używała ostróg! W końcu wychyliła głowę zza rogu i ujrzała salon w całej krasie - pełen tych wszystkich wspaniałości, które wpędziły Thomasa Blaira w długi, odziedziczone teraz przez córkę.

Na miękkiej kanapie, plecami do Jessie, siedziała matka i obcy mężczyzna. Dziewczyna patrzyła na nich przez chwilę. Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając ciemno-kasztanowate włosy wijące się na karku.

—  Zupełnie się nie domyślam, co to może być za panien­ka, Chase — mówiła Rachel. — Ale jestem tutaj dopiero od tygodnia i nie udało mi się jeszcze poznać sąsiadów.

—  Jeśli wszyscy są tak niemili jak ta napotkana przeze mnie dzierlatka, lepiej w ogóle o nich zapomnij. Gdybym nie natknął się na jednego z parobków i nie zawrócił, spałbym teraz gdzieś na pastwisku. A jedna taka nocka całkowicie mi wystarczyła. Dziękuję uprzejmie.

—  Widzę, że od czasu naszego ostatniego ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lasotka.pev.pl