Linda Howard - Mackenzie - 04 Barrie(1),
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Linda Howard
Odważni, męscy, wspaniali
Barrie, zielonooka
PROLOG
Wolf Mackenzie ostrożnie wysunął się spod kołdry, podszedł do
okna i wyjrzał na świat zalany srebrnym światłem księżyca. Mary
spała, wydawało się, że snem głębokim, wiedział jednak, że długo to
nie potrwa. Nawet w najgłębszym śnie Mary wyczuje jego
nieobecność. Zacznie się wiercić, wzdychać, szukać ręką ciała męża.
A jeśli miejsce obok niej okaże się puste - obudzi się natychmiast.
Usiądzie na łóżku, rozkosznie półprzytomna, sennym gestem
odgarnie z czoła swoje miękkie, pachnące włosy i kiedy dojrzy go
przy oknie, ani sekundy dłużej nie wytrzyma samotności. Podejdzie
i złoży głowę na jego piersi.
Przelotny uśmiech złagodził twardą linię męskich ust. Och, ta
Mary! Przytuli się, taka cieplutka od snu i wiadomo, że wrócą zaraz
do łóżka. Naturalnie, nie po to, żeby zasnąć. Przecież dobrze
pamiętał, że Maris została poczęta takiej właśnie pięknej
księżycowej nocy. Wolf wtedy też nie mógł spać, bo jego najstarszy
syn, Joe, gdzieś tam za Oceanem, wyruszał na swoją pierwszą akcję.
Wolf był tak samo spięty, jak kiedyś, kiedy to on ruszał do walki
podczas wojny w Wietnamie.
Na szczęście, minął już czas, gdy spontaniczna namiętność mogła
zaowocować nowym potomkiem. Teraz ktoś inny w klanie
Mackenziech przejął pałeczkę, a Wolf i Mary byli dumnymi
dziadkami. W końcu dziesięcioro udanych wnucząt to plon nie
najgorszy...
Dziś wieczorem był bardzo niespokojny. Stary wilk, przywódca
stada, nie może pogrążyć się we śnie, jeśli nie wie, gdzie są jego
młode. Nieważne, że to już ludzie dorośli, samodzielni, a niektórzy z
nich mają swoje potomstwo. Dla Wolfa jego dzieci... No, to po
prostu jego dzieci. Był zawsze dla nich, gdy go potrzebowały i lubił
wiedzieć, gdzie stoi łóżko, w którym przyjdzie im się przespać.
Nigdy jednak nie żądał informacji na tematy intymne, dyskretne,
uważał, że pewnych rzeczy nawet rodzice nie powinni wiedzieć. Ale
taka wiadomość, na przykład, w którym ze stanów Ameryki teraz się
znajdują, zadowoliłaby go w zupełności. Niestety, często nie
wiedział nawet, do jakiego kraju jego dzieciaki wysłano...
2
O Joego był spokojny. Wiadomo, gdzie przebywa jeden z
naczelnych dowódców sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych.
Oczywiście jest w Pentagonie, za biurkiem... Znając jednak Joego,
był święcie przekonany, że wolałby teraz zapiąć pasy w stalowym
ptaku i polecieć wysoko! Jakiż wspaniały był z niego pilot! Gdyby
kazali mu lecieć na blacie od biurka, też by poderwał go z ziemi i
wyciągnął z niego, co najlepsze. Choć podobno największym
wyzwaniem w jego życiu było małżeństwo z Caroline. Joe twierdził,
że większym niż powietrzna walka z czterema przeciwnikami
jednocześnie.
Caroline... Po surowej twarzy Wolfa znów przemknął uśmiech.
Synowa geniusz! IQ, czyli iloraz inteligencji, niebywale wysokie,
dwa doktoraty, z fizyki i informatyki. Troszkę arogancka, troszkę
zmanierowana. I niebywała. Zaraz po urodzeniu pierwszego syna
zrobiła licencję pilota. Ot, po prostu. Żona pilota wojskowego musi
umieć wzbić się w powietrze. Uzyskanie licencji pilota małych
odrzutowców zbiegło się z narodzinami trzeciego syna. Urodziła ich
w sumie pięciu, po czym oświadczyła mężowi stanowczo, że na tym
poprzestaną. Ona pięć razy dała mu szansę zostania ojcem córki, a
on tej szansy nie wykorzystał...
Joe błyskawicznie wspinał się po szczeblach kariery wojskowej. W
którymś momencie zasugerowano mu delikatnie, czy nie lepiej by
było, gdyby małżonka zrezygnowała z pracy w spółce, która bardzo
intensywnie zaangażowana jest w kontrakty rządowe. Tak dla
świętego spokoju, żeby nikt nie zarzucił kumoterstwa.
Dla Joego problem nie istniał.
- Panowie - oświadczył zwierzchnikom, a jego jasnoniebieskie,
nieruchome spojrzenie miało siłę lasera. - Jeśli mam wybierać
między żoną a karierą, to już dziś składam rezygnację.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwano, tym niemniej na ten temat
nigdy już więcej nie było żadnych uwag.
O Michaela Wolf również się nie martwił, tego najbardziej
zasiedziałego spośród jego synów. Własne ranczo to miejsce, które
przykuwa na zawsze. A Michael bardzo wcześnie oznajmił, że chce
być ranczerem. Teraz dumny właściciel olbrzymiej połaci ziemi w
pobliżu Larame z powodzeniem hodował bydło, no i dwóch synów.
3
Mike tylko raz zrobił zamieszanie wokół swojej osoby, kiedy
ogłosił, że żeni się z Sheą CoIvin. Wolf i Mary dali im swoje
błogosławieństwo, ale matka Shei, Pamela Hearst Colvin nie była
zachwycona, jako że ona sama, wbrew woli ojca, spotykała się
kiedyś z Joem. A teraz dziadek był wściekły, że jego ukochana
wnuczka, nomen omen, chce wyjść za Mackenziego. Mike, jak to
Mike, chciał po prostu mieć Sheę, reszta go nie obchodziła, ale
łagodna, czuła Shea była w rozterce. Znalazła jednak dość siły, żeby
stanąć okoniem, kiedy dziadek zażądał, aby odwołała ślub. W końcu
całą sprawę ucięła Pam. Kiedy Hearst grzmiał, że wydziedziczy
wnuczkę, jeśli wyjdzie za jednego z tych przeklętych indiańskich
mieszańców, Pam - a działo się to na środku sklepu jej ojca Hearsta
- wypaliła mu prosto w twarz:
- Proszę bardzo! Ze swoim testamentem możesz robić, co chcesz!
A nami nie będziesz rządził! Kiedyś już zabroniłeś mi spotykać się z
Joem, choć był to jeden z najprzyzwoitszych chłopaków, jakich
znałam. I nie mam zamiaru dopuścić, żeby teraz przez ciebie
cierpiała moja córka. Shea kocha Michaela i będzie go miała. A ty
możesz dalej karmić się swoją nienawiścią. Nie zdziw się tylko, jeśli
wnuczka odsunie się od ciebie, i nie będziesz miał okazji poznać
swoich prawnuków!
Mike poślubił Sheę, a stary Hearst, choć nadal gderał i narzekał,
swoich dwóch prawnuków po prostu uwielbiał i okropnie
rozpuszczał. Druga ciąża Shei była trudna, przebiegała z wielkimi
komplikacjami. Omal nie skończyła się tragicznie, i dla matki, i dla
dziecka. Lekarze oświadczyli, że Shea nie powinna już więcej
rodzić. Na szczęście Shea i Mike marzyli tylko o dwójce i to
marzenie już się im spełniło. W rezultacie więc na ranczo, w
otoczeniu koni i bydła, rosło dwóch małych zuchów, a Wolfowi do
dziś zdarzało się uśmiechać i z niedowierzaniem kręcić głową. Bo
kto by to pomyślał. Prawnuki Hearsta nosiły jego nazwisko!
Nazwisko Mackenziech!
Z Joshem też nie ma problemu, wiadomo gdzie jest - w Seattle,
razem z małżonką i trzema synami. Josh, podobnie jak Joe, urodził
się po to, żeby latać. Wybrał jednak służbę w marynarce,
prawdopodobnie nie chciał być posądzany o to, że odnosi sukcesy
4
tylko dlatego, że jego brat jest generałem i pracuje w Pentagonie.
Josh, zawsze pogodny i otwarty, różnił się od swoich poważnych
braci, ale nigdy nie brakowało mu żelaznej konsekwencji i
determinacji w dążeniu do osiągnięcia celu. Sztywna noga była
pamiątką po katastrofie, z której cudem udało musię ujść z życiem.
O dalszej karierze w wojsku nie było mowy. Josh, jak zwykle,
podszedł do tego bardzo pogodnie. Żadnego rozdzierania szat, cały
czas miał świadomość, że wszystko jeszcze przed nim. W tamtym
konkretnym momencie było jeszcze przed nim zakochanie się w
Loren Page, bardzo urodziwej, wysokiej pani doktor, która
zajmowała się jego pogruchotaną nogą. Josh, dotychczas raczej
odporny na wdzięki niewieście, ruszył w zaloty, leżąc jeszcze na
łożu boleści. Do ślubu szedł o kulach. Obecnie ta para ma już trzech
synów. Josh pracuje w przemyśle lotniczym, zajmuje się konstrukcją
myśliwców nowego typu, a Loren robi specjalizację w szpitalu
miejskim w Seattle.
Maris też można bez trudu zlokalizować. Jest w Montanie, układa i
trenuje konie tamtejszych hodowców, rozważa też najnowszą,
ciekawą propozycję pracy - w Kentucky, przy folblutach. I tak jak
chłopcy do samolotów, Maris urodziła się do koni. Potrafiła ułożyć
najbardziej oporną bestię, miała niesamowitą rękę i Wolf, jej ojciec i
nauczyciel, w skrytości ducha przyznawał, że uczeń chyba już zdołał
prześcignąć mistrza. A mistrz kochał swoją jedynaczkę nad życie,
od tej pierwszej chwili, kiedy w wieku dziesięciu minut spojrzała na
niego sennymi oczkami. Maris zresztą, jako jedyna z jego dzieci,
miała oczy ciemne, jak on. Chłopcy, choć ciemnowłosi, wzięli oczy
po matce, jasnoniebieskie. Ale Maris, z kolei, mimo koloru oczu,
była do matki bardzo podobna. Też drobniutka, niewysoka, miała
te same połyskliwe, brązowewłosy, jasną, prawie przeźroczystą
cerę, no i żelazną siłę woli. O, tak.
Joe, Mike, Josh i Maris... O tę czwórkę stary wilk nie musi się
martwić. Sen z powiek spędza mu zupełnie kto inny.
Chance. To chłopaczysko nieustannie gnało gdzieś w świat. Ściślej
- gnał go tam wymóg chwili i nigdy nie było wiadomo, w którą
stronę. Ale o Wyoming nie zapominał, wracał do domu na wzgórzu,
do jedynego domu rodzinnego, jaki znał. Dziś zresztą dzwonił z
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]