Lilian Jackson Braun 04 - Kot ktory nie polubil czerwieni, A poczytam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lilian Jackson Braun
Kot, który nie polubił czerwieni
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran zatopił się w fotelu w jadalni klubu prasowego. Jego skulona postać, mierząca sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, sprawiała posępne wrażenie, co dodatkowo potęgowały zwisające smętnie przesadnie duże wąsy.
Zły nastrój Qwillerana nie był związany z ceną drinków, która podskoczyła ostatnimi czasy o dziesięć centów. Nie miał też nic wspólnego z przygnębiającym oświetleniem ani nawet z mroczną drewnianą boazerią czy też ze smrodem piątkowej ryby i sobotniego piwa, zmieszanym z nieświeżym odorem ludzkiego ciała, panującym w tym starym budynku, gdzie mieściło się niegdyś więzienie okręgowe. Qwilleran był wyjątkowo przybity z powodu złych wieści natury, powiedzmy, fizjologicznej.
Nagradzany autor wstępniaków w „Daily Fluxion" i największy prasowy znawca półkilogramowych steków i szarlotki z lodami przeglądał z przerażeniem i rozpaczą listę wydrukowaną na zielonkawożółtym papierze.
Siedzący po drugiej stronie stołu Arch Riker, redaktor działu kulturalnego „Fluxion", zapytał:
- Co jecie? Widzę, że w menu są dzisiaj placki ziemniaczane.
Qwilleran nadal wpatrywał się w kartkę zielonego papieru. Poprawiał na nosie nowe okulary do czytania, jakby nie mogąc uwierzyć, że nie kłamią.
Odd Bunsen, fotograf z „Fluxion", zapalił cygaro.
- Ja biorę zupę groszkową i żeberka oraz porcję przysmażanych ziemniaków. Ale najpierw chcę podwójne martini.
Qwilleran w ciszy skończył czytać ten niezwykły dokument, a potem zaczął od początku listy:
Żadnych ziemniaków Żadnego chleba Żadnych zup-kremów Nic smażonego.
Riker, który miał zaokrągloną sylwetkę dziennikarza pracującego za biurkiem, powiedział:
- Mam ochotę na coś lekkiego. Wezmę chyba kurczaka z makaronem i surówkę z kapusty ze śmietaną. A ty co zamawiasz, Qwill?
Żadnego tłuszczu Żadnej śmietany Żadnych deserów.
Qwilleran skulił się w swoim fotelu i obdarzył współbiesiadników kwaśnym i drwiącym uśmiechem.
- Zamawiam twarożek i pół rzodkiewki.
- Musisz być chory - zaniepokoił się Bunsen.
- Doktor Beane powiedział mi, że muszę zgubić piętnaście kilogramów.
- No tak, w twoim wieku trzeba uważać - rzucił beztrosko fotograf.
Był młodszy i szczuplejszy, więc mógł sobie pozwolić na wygłaszanie takich filozoficznych sentencji.
W geście obrony Qwilleran poruszył czarnymi sumiastymi wąsami, które nosiły już wyraźne znaki siwizny. Złożył okulary i niezwykle ostrożnie schował je do kieszonki garnituru.
Riker, smarując masłem rogalika, przyjrzał mu się z troską.
- Jak to się stało, Qwill, że trafiłeś do lekarza?
- Zalecił mi to weterynarz. - Qwilleran ospale sięgnął do kapciucha po tytoń i zaczął nabijać swoją zmysłowo wygiętą fajkę. - Wiesz, zabrałem Koko i Yum Yum do weterynarza, żeby wyczyścił im zęby. Próbowałeś kiedyś siłą rozewrzeć pyszczek syjamskiego kota? Dla niego to skandaliczne naruszenie prywatności.
- Szkoda, że nie było mnie tam z aparatem - powiedział Bunsen.
- Kiedy tylko Koko zorientował się, o co nam chodzi, zamienił się w coś w rodzaju futrzanego tornada. Weterynarz trzymał go za szyję, asystent złapał za nogi, a ja uwiesiłem się u ogona, ale Koko i tak wywinął się na drugą stronę. Zobaczyliśmy tylko, jak zeskakuje ze stołu i umyka w stronę poczekalni. Dwóch weterynarzy i pomocnik ścigali go wśród klatek. Psy szczekały, wtórowały im koty, a ludzie wrzeszczeli. Wreszcie Koko wylądował na klimatyzatorze, dwa i pół metra nad podłogą, spojrzał w dół i wygarnął nam całą prawdę. Jeśli nigdy dotąd nie przeklinał cię syjamski kot, to nie potrafisz sobie wyobrazić tego wyrzekania!
- Potrafię! - odparował Bunsen. - Twój kot wyje jak syrena ambulansu.
- Zasłabłem po tym incydencie i weterynarz powiedział, że bardziej przyda mi się konsultacja lekarska niż kotom przegląd zębów. Rzeczywiście brakowało mi ostatnio tchu, więc poszedłem do doktora Beane.
- A jak ściągnęliście kota?
- Po prostu, poszliśmy sobie i zostawiliśmy go, a ten, jak gdyby nigdy nic, przyszedł po chwili, wskoczył na stół zabiegowy i ziewnął.
- Kolejny punkt dla Koko - powiedział Riker. - Co w tym czasie robiła kotka?
- Yum Yum siedziała w pojemniku podróżnym, czekając na swoją kolej.
- Nieźle się musiała ubawić - dodał Bunsen.
- Ot i cała historia - podsumował Qwilleran. - I dlatego właśnie jestem na tej nędznej diecie.
- Nigdy ci się nie uda.
- A właśnie, że tak! Za pieniądze z mojej nagrody kupiłem nawet wagę łazienkową z gabinetu wiejskiego doktora z Ohio, prawdziwy antyk.
Qwilleran wygrał tysiąc dolarów w konkursie dziennikarskim „Daily Fłuxion" i wszyscy w redakcji zastanawiali się, na co ten skąpy samotnik wyda całą sumę.
- Co zrobiłeś z resztą forsy? - zapytał Riker z odrobiną sarkazmu. - Posłałeś byłej żonie, co?
- Posłałem Miriam kilka setek, to wszystko.
- Jesteś frajerem!
- Ona jest chora.
- Ale jej krewni są bogaci - przypomniał mu Arch. - Trzeba było sobie kupić samochód albo jakieś meble, powinieneś mieć przyzwoity dom...
- Moje mieszkanie w Junktown jest w porządku.
- Miałem na myśli to, że powinieneś się znowu ożenić, kupić dom na przedmieściach, osiąść gdzieś na stałe.
Na samą myśl o tym Qwilleran skulił się ze strachu. Kiedy po lunchu trzej mężczyźni wracali do biura, kulił się coraz bardziej, i to z wielu powodów. Po pierwsze, nienawidził twarożku. Poza tym Riker prowokował go przez cały lunch, ale Qwilleran pozwalał mu na to, bo byli starymi kumplami. A trzecim powodem, dla którego czuł dyskomfort, było wezwanie do naczelnego na popołudniowe spotkanie. Zaproszenie od szefa nie zwiastowało zazwyczaj niczego dobrego. Poza tym ten człowiek drażnił Qwillerana, umiał zdobyć się na sztuczną poufałość, kiedy tylko było mu to na rękę.
Qwilleran stawił się w gabinecie naczelnego w wyznaczonym czasie w towarzystwie Rikera, który był jego bezpośrednim przełożonym.
- Wejdź, Arch, wejdź, Qwill - powiedział naczelny przesłodzonym głosem, zarezerwowanym na specjalne okazje. - Smakował wam lunch? Widziałem was w klubie. Zajadaliście, aż wam się uszy trzęsły.
Qwilleran odchrząknął.
Naczelny odprowadził ich do krzeseł, a sam rozsiadł się wygodnie w swoim dyrektorskim fotelu z wysokim oparciem, roztaczając wokół aurę wielkoduszności.
- Qwill, mamy dla ciebie nowe zlecenie - oznajmił - i wydaje mi się, że ci się spodoba.
Twarz Qwillerana pozostała niewzruszona. Jakby chciał powiedzieć: „Przyznam ci rację, jak usłyszę, o co chodzi".
- Qwill, wszyscy uważają, że znasz się na kuchni jak rzadko kto. A na dodatek umiesz pisać ciekawie i treściwie, a o takie teksty chodzi nam przede wszystkim. Przydzielamy cię, przyjacielu, do nowego działu smakosza.
- Jakieś szczegóły? - spytał szorstkim, matowym głosem.
- Chcemy, żebyś pisywał do stałej rubryki skierowanej do miłośników dobrego jedzenia i wina. Chcemy, żebyś jadł w najlepszych restauracjach, oczywiście na nasz koszt. „Fluxion" płaci za kolacje dla dwojga. Możesz kogoś zaprosić - naczelny zawiesił głos w oczekiwaniu na okrzyk radości.
Qwilleran przełknął tylko ślinę i wpatrywał się bez ruchu w naczelnego.
- No więc, Qwill, co ty na to?
- Sam nie wiem - odparł powoli Qwilleran. - Wiesz, nie żałowałem sobie przez ostatnie dwa lata, a właśnie dzisiaj zacząłem niskokaloryczną dietę. Doktor Beane chce, żebym schudł piętnaście kilogramów.
Zakłopotanie naczelnego trwało ułamek sekundy.
- Oczywiście nie ma potrzeby, żebyś zjadał wszystko - powiedział. - Kęs tego, odrobinę tamtego, a co do reszty, to użyj wyobraźni. Znasz wszystkie sztuczki naszego rzemiosła. Nasza redaktor kulinarna nie umiałaby ugotować jajka, ale redaguje najlepszy dział w tym kraju.
- No...
- Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbyś sobie nie poradzić.
Pokaz dobrej woli naczelnego wyraźnie zbliżał się ku końcowi, stopniowo przeradzając się w typowy dla niego stan zatroskania.
- Planujemy ruszyć w następny poniedziałek, w niedzielnym wydaniu ma się ukazać zwiastun z twoim zdjęciem i życiorysem. Arch mówił mi, że jadałeś wszędzie w Europie.
Qwilleran odwrócił się do przyjaciela.
- To twój pomysł, Arch?
Redaktor pokiwał głową z wyrazem skruszenia.
- Lepiej podetnij wąsy i zrób sobie nowe zdjęcie, na starym wyglądasz, jakbyś miał krwawiące wrzody - zaproponował.
Szef podniósł się i spojrzał na zegarek.
- No cóż, to chyba wszystko. Gratulacje, Qwill!
W drodze powrotnej do działu felietonów Riker odezwał się:
- Nie możesz odłożyć tej diety na kilka tygodni? Całe to zamieszanie rozejdzie się po kościach, jak cała reszta genialnych pomysłów Percy’ego. Robimy to tylko dlatego, że dowiedzieliśmy się, że „Morning Rampage" rusza z kolumną konesera za dwa tygodnie. W tym czasie możesz żyć jak król, co wieczór z inną panienką, a na dodatek nie zapłacisz ani centa. Czy to nie przemawia do twojej skąpej natury? Jesteś Skoczem, prawda?
- Szkotem - oburzył się Qwilleran. - Skocza znajdziesz w butelce.
Najpierw udał się do fryzjera, a potem do działu fotografii, żeby zrobić nowe zdjęcie i ponarzekać przed Oddem Bunsenem na nowe zlecenie.
- Jeśli potrzebujesz towarzystwa, jestem gotów - fotograf zgłosił się na ochotnika. - Ja będę jadł, a ty zrobisz notatki.
Posadził Qwillerana na taborecie w pozycji, od której łamało go w krzyżu, i nachylił jego głowę pod nienaturalnym kątem.
- Riker mówi, że mam wyglądać jak bon vivant - rzucił z dezaprobatą.
Bunsen zezował przez obiektyw aparatu.
- Z tymi obwisłymi wąsami zawsze będziesz wyglądał jak pies myśliwski z bólem brzucha. Proszę o uśmiech.
Qwilleran napiął mięsień w jednym policzku.
- Czemu nie zaczniesz od „Toledo Tombs"? To najdroższy lokal. Potem możesz zaliczyć inne knajpy.
Bunsen wykręcił ramiona Qwillerana w lewo, a jego brodę w prawo.
- I powinieneś napisać o sieci Heavenly Hash House, o tym, jak zeszli na psy.
- Kto właściwie redaguje tę kolumnę, ty czy ja?
- Teraz jest okej, jeszcze uśmiech.
Qwilleran znów napiął mięsień.
- Ruszyłeś się! Musimy spróbować innego... A jakie życie będą miały twoje zwariowane koty! Pomyśl tylko o tych worach jedzenia, które będziesz przynosił tym łobuziakom.
- Nie pomyślałem o tym wcześniej - mruknął Qwilleran.
Jego twarz rozpromieniła się i Bunsen pstryknął zdjęcie.
Nowy smakosz „Fluxion" miał szczery zamiar zacząć wypełniać swoje obowiązki od „Toledo Tombs", ale nie z Oddem Bunsenem. Zadzwonił do Mary Duckworth, najbardziej prominentnej osoby, jakiej numer znalazł w swoim notesie.
- Przykro mi - odpowiedziała. - Wyjeżdżam na Karaiby i niestety przyjęłam już zaproszenie na kolację Klubu Smakoszy dziś wieczorem. Może masz ochotę pójść ze mną? Mógłbyś o tym napisać.
- Gdzie jest ta kolacja?
- W Maus Haus. Znasz to miejsce?
- Maus Haus? - powtórzył Qwilleran. - Niezbyt apetyczna nazwa dla restauracji.
- To nie jest restauracja - wyjaśniła Mary Duckworth. - To dom Roberta Mausa, prawnika. M-a-u-s - przeliterowała. - Używa niemieckiej wymowy. Jest wyśmienitym kucharzem. Wiesz, ten typ, co to ostrzy swoje francuskie noże każdego wieczoru i z pamięci przyrządza sos z trzydziestu siedmiu składników, no i uprawia własną pietruszkę. Mówią, że potrafi po smaku odróżnić lewe skrzydełko kurczaka od prawego.
- Gdzie jest ten Maus Haus?
- Na River Road. Z tym dziwacznym domem wiąże się tajemnicze samobójstwo. Może rozwiążesz tę zagadkę. To by była bomba dla „Daily Fluxion", nieprawdaż?
- Kiedy to się wydarzyło?
- Ach, zanim się urodziłam.
Qwilleran dmuchnął w wąsy.
- Niezbyt gorący news.
- Nie poruszaj tego tematu przy stole - ostrzegła Mary.
- Robert jest okropnie drażliwy na tym punkcie. Zadzwonię i uprzedzę go, że przyjdziesz.
Tego popołudnia Qwilleran wrócił do domu wcześniej, żeby przebrać się w lepszy garnitur i nakarmić koty. Po drodze wpadł tylko do sklepu, by kupić im świeże mięso. Kocia intuicja podpowiadała podopiecznym Qwillerana, że pan nadchodzi, zanim jeszcze wszedł na schody. Czekały na niego. Wyglądały jak dwa bochenki domowego chleba. Usadowiły się naprzeciwko drzwi, dwie kule smakowitego futerka. Przysiadły tak, że łapek nie było widać, ale czujne brązowe uszy nasłuchiwały, a dwie pary niebieskich oczu pytająco wpatrywały się w mężczyznę, który wszedł do mieszkania.
- Witajcie - powiedział. - Jestem dzisiaj wcześniej. Zaraz zobaczycie, co wam, dzieciaki, przyniosłem!
Dwa koty poderwały się jak na komendę.
- Yow - dumnym barytonem odezwał się Koko.
- Mmmm - piskliwym sopranem dodała podekscytowana Yum Yum.
Osunęła się na wielki słownik i zaczęła dla przyjemności szarpać pazurkami jego ponadrywaną już okładkę. Koko natomiast bez wysiłku wskoczył na biurko, demonstrując umiejętność lewitacji. Na koniec wszedł na maszynę do pisania, wcisnął klawisz tabulatora, zwalniając karetkę.
Qwilleran pogłaskał każdego kota z osobna. Ciężką ręką wymasował jedwabisty grzbiet Koko i z czułością pieścił jaśniejsze futerko Yum Yum.
- Jak się ma moje kochanie? - przemówił do Yum Yum z delikatnością, o którą kumple z klubu prasowego nigdy by go nie podejrzewali i której żadna kobieta nigdy od niego nie zaznała. - Na kolację mamy kurze wątróbki - powiedział.
Koko w geście aprobaty zwolnił lewy margines w maszynie do pisania. Ta techniczna umiejętność była nowo nabyta. Umiał posługiwać się włącznikami elektrycznymi, otwierać drzwi, ale nade wszystko fascynowała go maszyna do pisania, z całym bogactwem przycisków, dźwigni i gałek.
Qwilleran wspomniał nawet o tym odkryciu weterynarzowi, który odpowiedział:
- Zwierzęta przechodzą różne stadia zainteresowania, jak dzieci. Ile lat mają koty?
- Nie mam pojęcia. Oba były dorosłe, kiedy je adoptowałem.
- Koko wygląda na trzy, cztery lata. Wyjątkowo zdrowy. Robi wrażenie bardzo inteligentnego.
W tym miejscu Qwilleran pogładził dyskretnie wąsy i z trudnością powstrzymał się od wyliczania innych wyjątkowych zdolności Koko. Prawda była taka, że genialny syjamczyk miał nadprzyrodzone umiejętności śledcze. Qwilleran zainteresował się niedawno zbrodnią, która nie dawała spokoju policji, i tylko jego bliscy przyjaciele wiedzieli, że to dzięki Koko udało się rozwiązać zagadkę.
Qwilleran posiekał wątróbkę dla kotów, podgrzał ją w rosole i podał danie tak, jak to lubiły: sos w środku miseczki, a kawałki mięsa na brzegu.
- Szczęściarze! - powiedział.
Mogły jeść tyle, na ile miały ochotę, i w ogóle nie przybierały na wadze. Pod lśniącym płowym futerkiem kryły się muskularne smukłe ciała. Chociaż poruszały się z wdziękiem i stąpały lekko, w ich nogach była siła, której zawdzięczały to, że jeden zwinny skok wynosił je na szczyt lodówki.
Qwilleran przypatrywał się im przez chwilę, a potem wrócił myślami do nowego zadania. Usiadł przy maszynie, by sporządzić listę restauracji.
Zawsze zostawiał czystą kartkę papieru na wałku, stary pisarski trik, który ułatwiał rozpoczęcie pisania. Rzucił okiem na kartkę, jego palce zawisły w powietrzu. Założył nowe okulary i przyjrzał się jej dokładniej. Na szczycie strony widniała pojedyncza litera.
- A niech mnie, wiedziałem, że prędzej czy później nauczysz się i tego - rzucił przez ramię.
W odpowiedzi z kuchni doszedł go gardłowy odgłos; to Koko jednocześnie przełykał kawałek wątróbki i komentował na poczekaniu odkrycie Qwillerana.
To było duże T. Klawisz został zablokowany na wersalikach. Prawdopodobnie Koko wszedł lewą łapką na trzymacz, a prawą nacisnął tę właśnie literę.
Qwilleran dołączył „oledo Tombs" do T napisanego przez Koko i kontynuował pisanie listy: „Golden Lamb Chop", „Medium Rare Room", hotel „Stilon", kilka przydrożnych zajazdów, restauracji specjalizujących się w kuchniach narodowych i podziemnych bistro. Potem przebrał się na kolację, porzucając swój nieodłączny tweedowy płaszcz, kraciasty czerwony krawat, szarą koszulę zapinaną na guziki i marynarskie spodnie w kolorze kurzu - ubranie, które było jego codziennym uniformem w „Daily Fluxion". Gdy się ubierał, złapał na chwilę swoje odbicie w długim lustrze i to, co zobaczył, nie przypadło mu do gustu. Jego twarz się zaokrągliła, ramiona były sflaczałe, tam, gdzie powinien być wklęsły, zrobił się wypukły.
Z nadzieją, ale bez zbytniej ufności, wszedł na antyczną wagę w łazience. Było to zardzewiałe urządzenie z odważnikami i ramieniem, które z ostrym szczękiem poszło w górę. Wstrzymał oddech i przesunął odważnik wzdłuż ramienia, z wahaniem dodając kolejne odważniki, aż wreszcie zrównoważył skalę. Półtora kilograma! Nie zjadł nic z wyjątkiem grejpfruta na śniadanie oraz twarożku na lunch i ważył półtora kilograma więcej niż rano.
Qwilleran wzdrygnął się, posmutniał, a na końcu wściekł się.
- Cholera jasna! - wykrzyknął. - Nie dam się utuczyć jak świnia dla jakiegoś wszawego zlecenia!
- Yow! - dla dodania animuszu powiedział Koko.
Qwilleran zszedł z wagi i posłał swojemu odbiciu jeszcze jedno krytyczne spojrzenie, a ono odpowiedziało falą determinacji, która przeszyła zwiotczałe ciało. Naprężył klatkę, wciągnął brzuch i poczuł, jak zwycięża w nim wiara we własną siłę woli.
- Napiszę tę cholerną kolumnę - oznajmił kotom - i zostanę na diecie, nawet jeśli ma mnie to zabić!
- Yow-wow! - wtórował Koko.
- Półtora kilograma więcej! Nie mogę w to uwierzyć!
Kiedy się ważył, nie spostrzegł, że stojący za nim Koko opiera się przednimi łapkami o platformę wagi.
Rozdział drugi
Kiedy w poniedziałkowe popołudnie Qwilleran przebierał się na kolację, czuł swoje lata. Po raz pierwszy w życiu potrzebował okularów do czytania. Jego wąsy i większość włosów przybrały kolor soli z pieprzem, a szeroka talia przypominała mu o czterdziestceszóstce na karku. Ale przed wieczorem stał się znowu młodym mężczyzną.
Do rezydencji Roberta Mausa na River Road pojechał taksówką. Maus House znajdował się daleko za rozległym centrum handlowym, za karczmą „Seafood Hut" Joego Pike'a, otoczoną akrami parkingu, za torem rolkowym, za tartakiem. Między przystanią dla małych jachtów a klubem tenisowym stał olbrzymi stos kamieni. Qwilleran widział go wcześniej i zgadywał, że musi to być ośrodek jakiegoś ekscentrycznego kultu. Budynek stał tyłem do głównej drogi, samotny i tajemniczy, za żelaznym ogrodzeniem i dwoma akrami zaniedbanego trawnika. Przypominał egipską świątynię zniszczoną podczas przenoszenia i niezdarnie odbudowaną. Pylony okalające masywne drzwi równie dobrze mogły być wykute nad Nilem, ale reszta architektonicznych detali pozbawiona była charakteru: kominy w stylu tych budowanych w Georgii, fabryczne okna na wyższym piętrze, garaż dobudowany z jednej strony domu i nowoczesna wiata z drugiej, kilka wyjść ewakuacyjnych, gzymsów, okapów, rynien, a wszystko to w niewłaściwych miejscach.
Qwilleran odszukał kołatkę i pozwolił jej opaść z dźwięcznym brzęknięciem. Potem czekał zrezygnowany - kiszki grały mu marsza - aż w końcu ze skrzypieniem zawiasów otworzono drzwi.
To, co wydarzyło się przez następne pół godziny, niewiele miało sensu. Qwillerana przywitał młody szczupły mężczyzna o zuchwałym spojrzeniu i zabawnych bokobrodach, długich i kręconych. Mimo że nosił biały drelichowy uniform służącego, w jednym ręku trzymał na wpół pusty kieliszek szampana, w drugiej dłoni zaś miał papierosa. Szczerzył zęby jak głupi do sera.
- Witamy w Maus Haus - powiedział. - Ty musisz być tym gościem z gazety.
Qwilleran wszedł do zaćmionej pakamery, która pełniła funkcję foyer.
- Mickey Maus jest w kuchni - powiedział odźwierny.
- Jestem William. - Przełożył papierosa do ust, żeby wyciągnąć do Qwillerana rękę.
Qwilleran uścisnął dłoń sympatycznego boya, lokaja czy kimkolwiek on był.
- Tylko William?
- William Vitello.
Dziennikarz spojrzał uważnie na młodo-starą skrzacią twarz.
- Vitello? Przysiągłbym, że jesteś Irlandczykiem.
- Irlandzka matka, włoski ojciec. Cała moja rodzina to mieszanka - wyjaśnił William z uśmiechem od ucha do ucha. - Wejdź dalej. Wszyscy są w Wielkim Holu i piją na umór. Przedstawię cię gościom.
Poprowadził Qwillerana szerokim holem, tak ciemnym, że niezliczone lampy i świece umieszczone w lichtarzach nie zdołały rozproszyć panujących tam ciemności. Mimo to Qwilleran rozróżniał balustradę wspartą na egipskich kolumnach i olbrzymie schody strzeżone przez sfinksy. Podłogę i ściany wyłożono ceramicznymi kaflami w kolorze czekoladowego brązu. Zniekształcone głosy odbijały się od gładkich powierzchni, rozbrzmiewając strasznym echem.
- Upiorne miejsce... Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że to mówię - powiedział Qwilleran.
- Nie wyobrażasz sobie nawet, jak upiorne - poinformował go William. - To kompletna architektoniczna porażka.
Na środku holu, pod stylowym sufitem nakryto do kolacji długi stół, ale goście raczyli się drinkami pod balkonem, który zapewniał pewne minimum przytulności.
- Szampan czy sherry? - zapytał William. - Sherry to prawdziwa bomba, muszę cię ostrzec.
- Pomińmy drinka - powiedział Qwilleran, sięgając do kieszeni po tytoń i fajkę, z nadzieją, że dym zagłuszy ssanie w żołądku.
- Dzisiejsza impreza nie jest duża. Większość ludzi mieszka tu, na miejscu. Chcesz poznać jakieś dziewczyny? - William odwrócił gwałtownie głowę w kierunku dwóch brunetek.
- Mieszkają tu? Jaki właściwie interes prowadzi Maus?
Służący zagwizdał z lubością.
- Nie wiedziałeś? To zakręcona stancja. Kiedyś było to prawdziwe centrum sztuki - studia na balkonie i duża pracownia ceramiczna na tyłach domu, ale to było, zanim Mickey Maus przejął to miejsce. Sam korzystam z tutejszej dobroczynności. Chodzę do szkoły sztuk pięknych, dostaję wikt i opierunek w zamian za pomoc przy domu i pracę fizyczną.
- Koszenie trawnika nie należy chyba do twoich obowiązków - Qwilleran kiwnął głową w kierunku zaniedbanego frontowego trawnika.
William wybuchnął kolejną salwą śmiechu i klepnął dziennikarza po plecach.
- Chodź, poznasz Hixie i Rosemary. Ale uważaj na Hixie, poluje na męża.
Dwie kobiety stały przy kredensie, na którym ustawiono półmiski z przekąskami. Rosemary Whiting była niebrzydką stonowaną kobietą w nieokreślonym wieku. Hixie Rice była młodsza, pulchniejsza, bardziej głośna i miała dłuższe rzęsy.
Hixie zajęta była sączeniem szampana i przeżuwaniem kanapki, co nie przeszkadzało jej jednocześnie plotkować wysokim monotonnym głosem.
- Szaleję za czekoladą! Kremy z masła czekoladowego, ciasteczka posypane czekoladą, ciasta z czekoladową polewą, murzynek, szaleję za wszystkim, co jest z czekolady, trzech szklanek cukru i pół kilograma masła. - Przerwała, żeby wepchnąć sobie w usta ostrygę zawiniętą w bekon.
Tej Hixie było całkiem sporo, zauważył Qwilleran. Jej ciało pęczniało na wszystkie strony, na ile pozwalała na to ściśle dopasowana pomarańczowa sukienka. Włosy były nastroszone jak czekoladowy suflet okalający uśmiechniętą kluchowatą twarz.
- Kawioru? - mruknęła Rosemary, podsuwając Qwilleranowi półmisek.
Ten wziął głęboki oddech i stanowczo odmówił.
- Ma dużo witaminy D - dodała.
- Mimo to dziękuję.
- Mickey Maus - zaczął William - ma bzika na punkcie masła. Jedyny raz, kiedy stracił nad sobą panowanie, to wtedy, gdy urządzaliśmy mały brunch i zostało nam tylko półtora kilograma masła. Po prostu spanikował.
- Niestety, tłuszcze zwierzęce... - zaczęła Rosemary miękkim głosem, lecz Hixie przerwała jej.
- Jem dużo, bo jestem sfrustrowana. Ale wolę być tłusta i wesoła niż chuda i zrzędliwa. Musisz przyznać, że mam pogodne usposobienie - zatrzepotała rzęsami i sięgnęła po następną kanapkę. - Co dziś mamy w menu, Willie?
- Niewiele. Zupę-krem z rukwi wodnej, mule w galarecie, nadziewaną pierś kurczaka zapieczoną w cieście, duszoną endywię - nie cierpię endywii - grillowane pomidory w curry, sałatę rzymską i naleśniki suzette.
- Coś takiego Charlotte nazwałaby „czymś na ząb" - zauważyła Hixie.
William wyjaśnił Qwilleranowi:
- Charlotte nigdy nie je normalnych posiłków, tylko, jak to nazywa,'„coś na ząb". Charlotte jest tam, to ten stary babsztyl z białymi włosami i dwoma kilogramami biżuterii.
Kobieta z włosami jak wata cukrowa opowiadała coś zapamiętale dwóm brzuchatym dżentelmenom, którzy słuchali jej bardziej z grzeczności niż z zainteresowania. Qwilleran rozpoznał w nich braci Pennimanów, członków Miejskiego Komitetu Sztuk. To oni wyłożyli pieniądze na „Morning Rampage", ufundowali szkołę sztuk pięknych i sfinansowali system parków miejskich.
Po Wielkim Holu przechadzał się nerwowym krokiem jeszcze jeden dziwnie znajomy mężczyzna. Miał pogrążoną w zadumie przystojną twarz, którą rozpromieniał uśmiech, ilekroć drogę zastąpiła mu jakaś kobieta. To, co od razu uderzało w jego wyglądzie, to ogolona na łyso głowa.
Qwilleran, przyglądając się pozostałym gościom, zauważył atrakcyjną rudą kobietę w oliwkowym spodnium... i młodego mężczyznę z kozią bródką, a potem zobaczył ją. Przez moment zapomniał o oddychaniu.
„Niemożliwe!" - powiedział do siebie.
Ale nie było mowy o pomyłce. Ta sama drobna postać, bujne kasztanowe włosy i prowokacyjny jednostronny uśmiech.
W tej właśnie chwili ona odwróciła się w jego stronę i wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. Poczuł dreszczyk przeszywający mu górną wargę i dotknął wąsów. Ruszyła w jego stronę po kafelkowej podłodze, sunąc lekko jak kiedyś. Tak jak kiedyś szeleściła jej suknia. Zwołała melodyjnym głosem:
- Jim Qwilleran! To naprawdę ty?
- Joy! Joy Wheatley!
- Nie do wiary! - przyjrzała mu się i wpadła mu w ramiona.
- Niech ci się przyjrzę, Joy. Nic się nie zmieniłaś.
- O tak, zmieniłam się.
- Ile to już lat?
- Proszę, nie licz. Podobają mi się twoje wąsy, Jim. Zmężniałeś.
- Chciałaś powiedzieć utyłeś. Jesteś uprzejma. Zawsze byłaś.
Odsunęła się.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]