Liliana Fabisińska - Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 02 - Kłopotliwe ognisko, ● F

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LILIANA FABISIŃSKA
KŁOPOTLIWE OGNISKO
Bezsennik
czyli
O czym dziewczyny rozmawiają nocą
ROZDZIAŁ 1
PADLINA
Jak tu ślicznie!
- Cudownie!
- Jak w „Tajemniczym ogrodzie”!
- Te drzewa... Ja na twoim miejscu w ogóle nie chodziłabym do szkoły, tylko
siedziałabym pod tym wielkim drzewem!
- Tu można byłoby napisać najpiękniejsze, najbardziej romantyczne wiersze świata.
Wystarczyłoby zamknąć oczy, poddać się podmuchom wiatru... Natchnienie samo by
przyszło - to oczywiście Julka, moja przyjaciółka - poetka. Najdziwniejsza i najbardziej
tajemnicza osoba, jaką znam.
- Czad, słowo daję! - ten „czad” to oczywiście Zuzia, moja druga przyjaciółka. Istny
wulkan energii i dobrego humoru. „Czad” to jedno z jej ulubionych słów. „Czad” i
„masakra”, uwielbia tak mówić. Oczywiście, kiedy nie słyszy jej mama. Bo jej mama,
nauczycielka chemii i fizyki w naszej szkole, bardzo by chciała, żeby Zuzka zachowywała się
odpowiednio, czyli nie używała takich słów. Ani nawet słowa „kurczę”. Bo jest niestosowne
w wypadku córki pedagoga. I Zuzka się stara, ale nie zawsze jej to wychodzi. Na przykład
teraz. Zobaczyła mój ogród i oszalała z zachwytu. Julka tak samo. Uznały zgodnie, że to
najpiękniejsze miejsce na ziemi. Ja zresztą też tak uważam.
- Wiecie, czego się boje najbardziej w życiu? - powiedziałam, zamykając furtkę. W
końcu to moje przyjaciółki. Najlepsze, a właściwie jedyne, jakie mam. Aśka już prawie się
nie liczy, od kiedy wyjechała do Niemiec. Przysyła jednego SMS - a na dwa tygodnie. W
dodatku na komórkę mamy (bo swojej wciąż nie mam), czyli cenzurowanego, grzecznego...
To już nie przyjaźń. A więc mam tylko Zuzię i Julkę. Znam je od trzech tygodni, a czuję się,
jakby to były trzy lata. Albo i trzydzieści... A więc mogę im powiedzieć o wszystkim. Nawet
o tym, o czym nie mówiłam jeszcze nigdy i nikomu. - Najbardziej na świecie boję się, że moi
rodzice sprzedadzą ten dom i zamieszkamy w bloku. I już nigdy nie usiądę w ogrodzie pod
orzechem. Nie wiem, jak bym wtedy żyła.
- Umarłabyś ze zgryzoty - westchnęła Julka, a mnie aż przeszedł dreszcz.
Trzynastoletnia poetka! Dziewczyna używająca najdziwniejszych słów na świecie. Powinnam
już się do tego przyzwyczaić, ale jakoś nie mogłam. No bo kto w dwudziestym pierwszym
wieku mówi „zgryzoty”? Pewnie ze trzy osoby... Dwie panie po osiemdziesiątce i Julia
Ździebełko!
- Dlaczego mieliby go sprzedać? - zapytała Zuzia, praktyczna i trzeźwo myśląca, jak
zwykle. - Nie lubią tu mieszkać?
- Bardzo lubią - odpowiedziałam, mając nadzieję, że to prawda. - Ale trochę ich na ten
dom nie stać. On jest taki stary, wszystko się sypie, powinno się wyremontować dach, zrobić
ocieplenie, nowe tynki... A rodzice nie mają pieniędzy. Słyszałam wiele razy, jak mówili, że
już dawno by go sprzedali, gdyby nie babcia. Bo to bardziej jej dom niż ich... Po jej tacie... A
właściwie po dziadku. Cudem przetrwał wojnę. Babcia traktuje go jak wielką rodzinną
posiadłość, jak jakiś dwór. Mówi, że to mój posag i że nie pozwoli go sprzedać. A bez jej
zgody rodzice na szczęście nie mogą nic zrobić.
- Na szczęście! - pokiwała głową Zuzia i usiadła na wiklinowym foteliku pod
orzechem. - Gdybym miała taki ogród i taki dom, nigdy bym ich nie oddała.
- Domu jeszcze nie widziałaś - uśmiechnęłam się i poszłam otworzyć drzwi.
Przyszły tu na grilla, ale przecież nie będziemy go rozpalać o trzeciej po południu.
Minęła połowa września, a słońce grzeje jak w środku lipca. Nie ma co siedzieć w ogrodzie,
nawet w cieniu, pod orzechem. W domu jest chłodniej, w tych naszych cudownych grubych,
starych murach... Na razie zostaniemy więc w domu, zjemy obiad... Babcia na pewno
przygotowała już coś pysznego. A grilla zrobimy, gdy się trochę ochłodzi. I będziemy
siedziały przy nim przez całą noc.
- Ale upał, zupełnie jak w lipcu - westchnęła Zuzia, zdejmując sweter. Znowu odgadła
moje myśli!
- No, może jak w sierpniu - sprostowałam ją i siebie. W lipcu na pewno nie nosiłam
żadnych grubych swetrów, tylko podkoszulki i krótkie spodenki! A teraz w spodenkach chyba
jednak bym zmarzła. Ale faktycznie, pogoda wyjątkowo nam w to piątkowe popołudnie
dopisała.
- Jak tu ślicznie! - po wejściu do domu moje przyjaciółki zaczęły znowu wzdychać i
jęczeć, tak jak w ogrodzie, nie zwracając nawet uwagi na Etnę, moją suczkę, skaczącą
radośnie wokół naszych nóg i wpychającą swój mokry nos w nogawki moich spodni. Do tej
pory jeszcze nikt nie zignorował Etny! No, ale tym razem musiała przegrać z domem, którym
tak się zachwyciły Julka i Zuzia. Było mi miło... Uwielbiam przecież mój dom. Nie
zamieniłabym go na największe, najpiękniejsze, najbardziej luksusowe mieszkanie. Nigdy
wżyciu! Ale, patrząc obiektywnie, jest stary, zaniedbany, meble, pracowicie przemalowywane
i odnawiane przez mamę, pamiętają chyba mojego prapradziadka... Czy naprawdę ktoś, kto
nie jest z tym domem związany emocjonalnie, tak jak ja, ma się czym zachwycać?
- Ten dom ma duszę - oświadczyła Julka, wpatrując się w napięciu w sufit. - On żyje,
to się czuje od razu. Jest niesamowity. Powiedz prawdę, spotkałaś tu kiedyś ducha?
- Spotkałam - przytaknęłam, czując, że po plecach przechodzi mi lodowaty dreszcz. -
To znaczy, wydaje mi się, że to był duch...
- Opowiadaj! - zażądała Zuzia, siadając w kuchni na krzywym krzesełku,
przemalowanym przez mamę na zielono. Mama wszystko maluje na zielono, żeby było jak w
ogrodzie, nawet w listopadzie.
- Opowiadaj! - głos Julki był mniej stanowczy, ale brzmiała w nim taka sama
ciekawość.
Wiedziałam, że się nie wyłgam, że będę musiała opowiedzieć wszystko o pokoiku na
strychu, do którego od tamtej pory boję się wchodzić... Że może nawet pójdziemy tam
wszystkie trzy, już za chwilę. Jeśli mamy iść, to chyba lepiej teraz, kiedy jeszcze jest jasno?
- Dziewczynki, jak to miło, że zaszczyciłyście nasze skromne progi swoją obecnością
- no tak, opowieść o duchu musi poczekać. Na pewno nie będę o nim mówić przy babci!
Zresztą babcia i tak nie da mi dojść do głosu. - Ty jesteś Zuzia, prawda? Witaj, moje dziecko.
Energia i optymizm biją ci z oczu, Kasia opisała cię wyjątkowo dobrze. A ty musisz być Julią,
nie mylę się, prawda? Taka chudzinka, biedne dziecko... Dziś cię tu troszkę odkarmimy.
Upiekłam kurczaka w świeżych ziołach, uprawiam je w ogrodzie, a zimą na parapecie.
- Ale... - Julka zbladła jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe, a mnie przebiegł
dreszcz jeszcze zimniejszy niż ten, który chodził mi po plecach na wspomnienie spotkania z
duchem. Zapomniałam powiedzieć babci, że Julka nie je mięsa! Pani hrabina zamierza
uraczyć pieczonym kurczakiem wegetariankę!
- Babciu... - sama się w to wpakowałam, to sama muszę teraz jakoś to załatwić. Nie
wrobię mojej przyjaciółki w łamanie zasad. Ani w dyskusję ideologiczną z babcią... - Babciu,
Julka nie może... to znaczy nie chce... to znaczy, ona zdecydowała... nie teraz, tylko trzy lata
temu... wcale nie z powodu twojego kurczaka... bo ty przecież pieczesz najlepsze kurczaki na
świecie... - dlaczego tak trudno mi było powiedzieć to wprost?! Na szczęście Julka wybawiła
mnie z opresji.
- Nie jadam padliny - powiedziała zupełnie niepoetycko, wprawiając zarówno mnie,
jak i Zuzkę w kompletne osłupienie.
- Padliny? - zdziwiła się babcia uprzejmie. - Moja panno, ten kurczak to nie żadna
padlina. Nie jesteśmy bogatą rodziną, ale nie stoczyliśmy się jeszcze tak nisko, by zbierać
gdzieś na wysypisku padły drób. To porządna świeża sztuka, prosto ze sklepu.
- Najmocniej przepraszam... z całego mojego podłego serca... - Julka i babcia
najwyraźniej mówiły tym samym językiem. „Moja panno” i „podłe serce”. Tak, byłam pew-
na, że się polubią. Nawet jeśli ta znajomość nie zaczęła się najlepiej. - Czytam czasopisma dla
wegetarian... w jednym z nich ciągle nazywają mięso padliną i tak jakoś mi się samo
powiedziało... Przepraszam, to definitywnie moja wina... Ja wcale nie miałam na myśli
jakości pożywienia, którym raczy pani gości. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że są to
prawdziwe frykasy. Bezsprzecznie.
„Pożywienie”, „raczenie gości”, „frykasy”... Czy kiedyś przywyknę do tego języka
Julki? Może byłoby mi łatwiej, gdyby ciągle tak mówiła. Ale ona czasami odzywała się
całkiem normalnie. Tak jak przed chwilą, kiedy tłumaczyła, że „tak jej się samo
powiedziało”. A potem wylatywała nagle z „podłym sercem”. Przy niej naprawdę trzeba być
nieustannie przygotowanym na niespodzianki!
- Przeprosiny przyjęte, moja droga - babcia wyciągnęła do Julki dłoń udekorowaną
ogromnymi pierścieniami. Pamiątki rodowe, oczywiście. - Ale grzanki z żółtym serem chyba
zjesz? I sałatkę? Z pomidorów, które uprawiam pod płotem osobiście, tymi starymi
spracowanymi dłońmi.
Julka i Zuzia spojrzały na moją babcię zdumione. Pewnie obie wyobraziły sobie, jak w
misternie upiętym koku i butach na szpilce przedziera się przez chaszcze do zagonu
pomidorów. A potem zrywa je z krzaka palcami, na których błyszczą pierścionki. Sama przez
moment miałam taką wizję. A przecież dobrze wiedziałam, że babcia wystroiła się tylko na
ich przyjście. Bo uważa, że gości trzeba przyjmować „godnie” i „należycie”. Dopiero
niedawno zrezygnowała z namawiania taty, żeby zakładał garnitur, kiedy wpadają w
odwiedziny znajomi. Chyba przede wszystkim dlatego, że tata przestał się mieścić w jedyny
garnitur, jaki ma. Ten, w którym brał z mamą ślub, ponad piętnaście lat temu... Babcia nie
zamierzała jednak łamać swoich zasad i zachowywała się „godnie”. Nie przeszkadzało jej
nawet to, że gośćmi są moje koleżanki z klasy. Trzynastolatki w dżinsach! „Choćby
odwiedzały cię strusie albo przedszkolaki, i tak będę zachowywać się tak, jak nauczyli mnie
rodzice”, powiedziała mi kiedyś. „Bo gość, bez względu na to, kim jest, ma czuć, że
przygotowaliśmy się należycie na jego przyjście”. Babcia przyjęła więc moje koleżanki jak na
hrabiankę przystało. W najlepszej sukience (nikt by się nie domyślił, że to jej najlepsza
sukienka nieustannie od prawie trzynastu lat! Krawiec uszył ją na mój chrzest!), w rodowej
biżuterii, z włosami upiętymi tak, jakby zajmował się nimi Franciszek, fryzjer, który czesał
babcię do ślubu i którego do dziś wspomina z łezką w oku. Oczywiście uczesała się sama, ale
dobrze wiedziałam, że zajęło jej to co najmniej pół godziny. W koku tkwiły przecież
czterdzieści trzy szpilki. Kiedyś, kiedy byłam chora, policzyłam je z nudów... Babcia mówi z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lasotka.pev.pl