Lilian Jackson Braun 03 - Kot ktory sie wlaczal i wylaczal, A poczytam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lilian Jackson Braun
Kot, który się włączał i wyłączał
Rozdział pierwszyW grudniu pogoda wypowiedziała miastu wojnę. Najpierw bombardował je grad, później nękały mroźne wiatry. No a teraz ciągle pada ten nieznośny śnieg. Śnieżyca wymiotła ludzi z Canard Street, przy której mieścił się klub prasowy, tak jakby czuła jakąś szczególną niechęć do tej profesji. Ze złośliwą precyzją największe z płatków śnieżnych celowały prosto w szyję jedynego śmiałka, który w taką porę odważył się wyjść na ulicę i rozpaczliwie machał ręką, starając się zatrzymać taksówkę.
Ale na razie jego starania nie przynosiły żadnego rezultatu, więc postawił kołnierz zimowego płaszcza i mocniej nacisnął na uszy kapelusz przypominający wyglądem wieprzowy pasztet. W całą tę operację zaangażowana była tylko jego prawa ręka, lewa spoczywała bezpiecznie w prawej kieszeni. Właściwie nic w tym człowieku nie przykuwało uwagi, może poza wielkimi, krzaczastymi wąsiskami. No i absolutną trzeźwością. Było już bowiem trochę po północy, dziewięć dni przed Bożym Narodzeniem; a mimo to ten facet wychodził z klubowego baru trzeźwy jak świnia.
Wreszcie jakiś taksówkarz zlitował się nad jego losem. Wąsacz wskoczył do taksówki i rozsiadł się wygodnie na tylnim siedzeniu. Nie wyjmując lewej ręki z kieszeni, podał kierowcy nazwę podrzędnego hotelu.
- Medford Manor? Pomyślmy… Najpierw pojadę Zwinger Street, a potem autostradą - myślał na głos taksówkarz z tak poważną miną, jakby układał plan bitwy. - No… albo Bulwarem Centralnym…
- Jedźmy Zwinger Street - zadecydował pasażer.
Zazwyczaj wracał bulwarem, bo tak było taniej. Teraz wybrał wariant droższy, ale szybszy.
- Dziennikarz? - zagadnął taksówkarz, a jego twarz rozświetlił uśmiech człowieka, który zgłębił wszystkie tajemnice świata.
W odpowiedzi wąsacz mruknął coś w rodzaju potwierdzenia.
- Ha, od razu wiedziałem! Nie wygląda pan na jednego z tych nadzianych facetów, którzy wysiadują w klubie. Oni ubierają się zupełnie inaczej. Nie chodzi o to, że dziennikarze chodzą jak ofermy, czy coś w tym stylu. Ale… no sam pan wie. Zawsze zabieram dziennikarzy stąd, sprzed wejścia do klubu. Napiwki dają raczej marne, ale fajne z nich chłopaki. A poza tym nigdy człowiek nie wie, kiedy mu się taki znajomy z gazety przyda. Prawdę mówię?
Tu taksówkarz odwrócił głowę i posłał wąsaczowi porozumiewawczy uśmiech.
- A teraz patrz pan! - krzyknął taksówkarz i w ostatniej chwili wyminął pijanego mężczyznę starającego się przebrnąć na drugą stronę Zwinger Street.
- Z „Daily Fluxion” czy z „Morning Rampage”, jeśli wolno spytać?
- Z „Fluxion”.
Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle. Kierowca odwrócił się w stronę pasażera i jął mu się uważnie przyglądać.
- Widziałem pańskie zdjęcie w gazecie. Takie małe, przy nazwisku autora. Po wąsach poznaję.
Pasażer potwierdził przypuszczenie kiwnięciem głowy.
Jechali teraz przez zaniedbaną część miasta. Małe knajpki gnieździły się w starych, chylących się ku upadkowi domach, które w czasach swej świetności służyły za rezydencje miejscowej elicie.
- Zamknij pan lepiej drzwi - poradził taksówkarz. - Nawet pan sobie nie wyobrażasz, jakie szumowiny kręcą się tu o tej porze. Pijacy, włóczędzy, bandziory, wszystkie śmiecie tego świata. Kiedyś mieszkali tu bogacze, no a teraz, sam pan widzisz. Dlatego ludzie nazywają to miejsce Junktown.
- Junktown? - powtórzył pasażer, który po raz pierwszy żywiej zareagował na nieustanną paplaninę kierowcy.
- A to dobre! Dziennikarz, a nigdy nie słyszał o Junktown?
- Jestem tu… Dopiero od niedawna mieszkam w tym mieście - odpowiedział pasażer, w zakłopotaniu gładząc prawą ręką sumiaste wąsy.
Jego lewa dłoń wciąż jeszcze spoczywała w kieszeni płaszcza, gdy taksówka, przejechawszy całe miasto, dojechała wreszcie do celu. Wąsacz wysiadł z samochodu i wszedł do opustoszałego lobby Medford Manor. Za biurkiem drzemał stary recepcjonista. Wąsacz przemknął obok niego i wsiadł do windy. Tam, na stołeczku, oparty o ścianę, spał bagażowy, miękko chrapiąc. Wąsacz nacisnął guzik i wraz ze śpiącym pasażerem ruszył na szóste piętro.
Następnie wysiadł z windy i powlókł się korytarzem do pokoju 606. Przez chwilę jego prawa ręka eksplorowała kieszenie spodni w poszukiwaniu kluczy. Wreszcie znalazł je, otworzył zamek i wszedł do pokoju. Zanim zapalił światło, zamknął cicho drzwi. Przez chwilę stał i nasłuchiwał. Potem wzrokiem nienawykłym do ciemności zlustrował pokój: szerokie łóżko, fotel, porzucone w nieładzie ubrania, uchylone drzwi szafy.
- No dalej, wyłaźcie! - powiedział zniecierpliwiony i ostrożnie wyciągnął dłoń z lewej kieszeni płaszcza. - Wiem, że tu jesteście. Dosyć tej zabawy w chowanego!
Jęknęły sprężyny łóżka, potem rozległ się niski pomruk przechodzący w rozdzierający wrzask, a na koniec dało się słyszeć dwa miękkie uderzenia o podłogę. Między frędzlami narzuty na łóżko ukazały się dwie głowy.
- Co ja się z wami mam! Znowu siedziałyście w sprężynach materaca!
Spod łóżka wyślizgnęły się dwa syjamskie koty. Najpierw dwa brązowe łebki, jeden bardziej trójkątny, drugi mniej. Później dwa jasnobrązowe futerka, jedno bardziej puszyste, drugie mniej. A na końcu dwa brunatne ogony, jeden trochę krzywy tuż przy czubku.
Wąsacz wyciągnął w ich kierunku lewą dłoń. Trzymał w niej smakołyk zawinięty w zatłuszczoną papierową serwetkę.
- Spójrzcie, co wam przyniosłem. Indyk z klubu prasowego.
Dwa aksamitne nosy węszyły przez chwilę w powietrzu, wąsy na pyszczkach drgnęły i koty z zachwytu zawyły unisono.
- Cśśś! To stare babsko, co mieszka obok, naśle na was hycla i skończycie w schronisku.
Wąsacz wyjął scyzoryk i przystąpił do krojenia indyka. Podekscytowane koty biegały w kółko po pokoju, urządzając prawdziwą kocią muzykę.
- Cisza!
Koty jednak ani myślały przestać. Przeciwnie, wyły jeszcze głośniej.
- Naprawdę nie wiem, dlaczego jestem dla was taki dobry, wy niewdzięcznicy! Narażam się dla was, wynosząc żarcie ze stołówki. Nie wspomnę już o mojej kieszeni! Jest cała ubabrana w sosie…
Ale jego skargi utonęły w ogólnym harmiderze.
- Czy możecie wreszcie się zamknąć!
W tym momencie zadzwonił telefon.
- No i co teraz? Nie mówiłem? Będzie afera.
Mężczyzna pospiesznie postawił na podłodze szklaną popielniczkę z kawałkami indyka i odebrał telefon.
- Czy to pan Qwilleran? - usłyszał w słuchawce drżący głos portiera. - Dzwonię, bo pani Mason, zajmująca pokój 604, skarży się, że pańskie koty…
- Tak, wiem. Obiecuję panu, że już będziemy cicho. Koty hałasowały, bo były głodne.
- Bo jeśli nie przeszkadzałoby to panu… Pokój 619 jest wolny. Mógłby pan tam się jutro przenieść. Bagażowy by panu pomógł.
- Naprawdę, to nie będzie konieczne. Wyprowadzę się stąd, jak tylko znajdę sobie jakieś normalne lokum.
- Mam nadzieję, że pan się na mnie nie gniewa, panie Qwilleran. Menedżer powiedział…
- Ja? Gniewam się? Skąd to panu przyszło do głowy, panie McIldoony! Doskonale rozumiem, że hotel to nie schronisko dla zwierząt. Zapewniam pana, że wyniesiemy się stąd jeszcze przed świętami… Przynajmniej mam taką nadzieję - dodał cicho, rozglądając się po nędznym pokoju.
Nie ma co, zdarzało mu się mieszkać w lepszych miejscach. Ale wtedy był młody, odnosił sukcesy, miał żonę. A ileż się wtedy działo! Szczególnie gdy pracował w Nowym Jorku, redagując kronikę kryminalną. Tymczasem jednak tonął w długach, co nie było zbyt miłą perspektywą dla człowieka utrzymującego się z pensji dziennikarza w podłej dziurze na Środkowym Zachodzie. Medford Manor to wszystko, na co go obecnie stać. Jedynym luksusem jest ta oto para towarzyszy, których wyrafinowane gusta mogły go wkrótce doprowadzić do ruiny.
Koty siedziały cicho. Większy pożerał indyka, ze spuszczoną głową i podniesionym ogonem, którego koniec kiwał się nieznacznie w rytm ruchu żuchwy. Tuż przy nim siedziała mała kotka, cierpliwie czekając na swoją kolejkę.
Qwilleran zdjął płaszcz i wczołgał się pod łóżko, aby naprawić rozdarcie w materacu. Kiedy dwa tygodnie temu wprowadził się do hotelu, już wtedy była tam mała dziurka, która z czasem nabrała całkiem pokaźnych rozmiarów. Qwilleran zdążył już nawet napisać na ten temat felieton do „Daily Fluxion”.
„Każdy najmniejszy otwór nawet w najbardziej udomowionym kocie budzi uśpione instynkty - pisał tam. - Dla kota powiększenie dziury, tak by mógł się przez nią prześlizgnąć, jest wręcz sprawą honoru”.
Po załataniu dziury i zabezpieczeniu sprężyn materaca Qwilleran w poszukiwaniu fajki i tytoniu zanurzył dłoń w kieszeni płaszcza i wyjął z niej garść pomiętych kopert. Pierwsza, nadana z Connecticut, była jeszcze nieotwarta, ale i bez czytania wiedział dokładnie, co się w niej znajduje. Miał dość tych aluzyjnych listów, których rozwlekłą treść można było zawrzeć w dwóch słowach: zwróć pieniądze!
Drugi list - pisany brązowym atramentem, kobiecym stylem pisma - czytał już kilka razy. Z umówionego rendez-vous, w wigilię świąt Bożego Narodzenia, nici. Pisała, że tamten inżynier także nalegał na spotkanie, więc Qwilleran musi poczekać. Wszystko to wyraziła z takim taktem i wyczuciem, że odnosiło się wrażenie, iż sama perspektywa randki z inżynierem przyprawia ją o torsje.
Zmiął list i wrzucił do kosza. No cóż, czego mógł się spodziewać! W końcu ona była jeszcze piękna i młoda, a jego wąsy i skronie przyprószyła już siwizna. Mimo to czuł lekkie rozgoryczenie. Na wigilijnym przyjęciu w klubie prasowym będzie sam jak palec. A przecież ta randka to jedyny prezent na Gwiazdkę, jakiego sobie życzył.
List trzeci to informacja od wydawcy, przypominająca o konkursie na najlepszy tekst roku. Nagroda to trzy tysiące dolarów plus dwadzieścia pięć mrożonych indyków od Cybernetic Poultry Farms, Inc.
- Jeśli chcesz być wielbiony i publikowany we „Fluxion” aż do chwalebnej śmierci, weź udział w naszym konkursie! - powiedział z sarkazmem w głosie Qwilleran.
- Miau! - zawtórował Koko, który aby go wesprzeć, przerwał na moment wieczorną toaletę.
Kotka nie przyłączyła się doń, gdyż zajęta była pałaszowaniem resztki indyka. Koko zawsze zostawiał jej połowę jedzenia, a jeśli nie dokładnie połowę, to w każdym razie słuszne czterdzieści procent.
Qwilleran pogładził miękkie i puszyste futerko Koko, podziwiając jego rzadkie umaszczenie, przechodzące od jasnego brązu do ciemnobrunatnej sierści koloru foki. Niewiele kotów ma takie, myślał z zadowoleniem. Następnie zapalił fajkę i zanurzył się w miękkim fotelu, opierając nogi o łóżko. Ta nagroda mogłaby mu się przydać. Parę setek wysłałoby się do Connecticut, za resztę kupiłoby się trochę mebli. Gdyby miał własne meble, mógłby się rozejrzeć za jakimś lokum do wynajęcia, za czymś w sam raz dla siebie i swoich kotów.
Jeszcze miał trochę czasu, jeszcze mógł napisać jakiś wystrzałowy kawałek, który powali na kolana całe jury. W końcu termin zgłoszeń mija trzydziestego pierwszego grudnia, a szefowi bardzo zależało na specjalnym, świątecznym numerze. Arch Riker zrobił nawet zebranie działu felietonu, na którym mitygował podwładnych: „No chłopaki, kto ma jakiś fajny pomysł na świąteczny numer?” Bez specjalnej nadziei rozglądał się po zgromadzonych: grubasie z działu miejskiego, krytyku o trupio bladej fizjonomii, Qwilleranie od wszystkiego i facecie, który specjalizował się w pisaniu o podróżach, hobby, lotnictwie, nieruchomościach i ogrodnictwie. A oni odwzajemnili mu się pustym spojrzeniem weteranów, którzy w ciągu długoletnich bojów o czytelnika wystrzelali już całą amunicję.
Wąsacz poczuł na sobie badawczy wzrok Koko.
- Aby zdobyć nagrodę - wyjaśnił swemu pupilowi - trzeba znaleźć wystrzałowy temat.
- Miau - przytaknął Koko.
Wskoczył na łóżko i jął przyglądać się Qwilleranowi, mrużąc powieki na znak, że doskonale rozumie jego bolączkę. W mdłym świetle hotelowych lamp jego jasno-szafirowe oczy miały kolor czarnego onyksu. Od czasu do czasu rozbłyskały w nich diamentowe i rubinowe iskierki.
- To musi być pomysł nietuzinkowy, nie jakaś tam tania sensacja.
Qwilleran zmarszczył brwi i jął ustnikiem fajki kłuć zapamiętale swoje wąsy. Z rosnącą irytacją myślał o Jacku Jaunti, młodym bystrzaku z niedzielnego dodatku do „Fluxion”, który incognito zatrudnił się jako lokaj u Parcivala Duxbury’ego, aby opisać prywatne życie najbogatszego człowieka w mieście. Ta historia z pewnością nie przysporzyła gazecie sympatii lokalnych potentatów, ale przez dwa tygodnie sprzedaż pisma wzrosła. Wróble na dachu ćwierkały, że w tym roku to właśnie Jaunti zdobędzie pierwszą nagrodę. Qwilleran szczerze nie cierpiał wszystkich tych młodych wilczków, którzy tupetem nadrabiają brak talentu.
- Absurd! Przecież to półanalfabeta - oświadczył swojemu jednoosobowemu audytorium.
Koko nadal mrużył oczy. Egzystencjalne rozterki wąsacza najwyraźniej kołysały go do snu.
Tymczasem kotka skradała się po dywanie w poszukiwaniu zabawek. Wspięła się na kosz, by zbadać jego zawartość. Wyciągnęła stamtąd zwitek papieru wielkości myszy, po czym wzięła go ostrożnie w zęby i przyniosła w darze Qwiłleranowi. Kartka zapisana brązowym atramentem wylądowała na jego kolanach.
- Dzięki, ale ten list już czytałem - odpowiedział, siląc się na uprzejmość. - I prawdę mówiąc, wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć.
Wymacał w szufladzie nocnego stolika gumową myszkę do ścierania i rzucił ją na środek pokoju. Kotka skoczyła za nią, ale przeczuwając podstęp, powściągnęła swe myśliwskie zapędy, obwąchała gumkę ostrożnie i wyprężyła grzbiet, manifestując swoje desinteressement. Następnie wróciła do kosza na śmieci, tym razem wyławiając stamtąd zmiętą chusteczkę, którą natychmiast podarowała wąsaczowi.
- Musisz grzebać w śmieciach? - spytał Qwilleran, któremu i ten prezent niezbyt przypadł do gustu. - Dałem ci przecież lepszą zabawkę.
Nagle dreszcz podniecenia wstrząsnął ciałem Qwillerana od stóp po czubki jego wąsów, a policzki rozpalił gorączkowy rumieniec. Śmiecie! Eureka!
- Jasne jak słońce! Junktown! - wykrzyknął w stronę Koko. - Boże Narodzenie w Junktown. Oto temat na wyciskacz łez z prawdziwego zdarzenia!
A następnie rozparł się wygodnie w fotelu i się rozmarzył:
- Przy dobrym zbiegu okoliczności może to być prawdziwy przełom w mojej karierze.
Dziennikarz od wszystkiego to, zdawałoby się, niezła fucha dla faceta pod pięćdziesiątkę. Ale wywiady z artystami, projektantami wnętrz i japońskimi specami od ikebany jakoś Qwillerana nie bawiły. Zawsze wiedział, że jego przeznaczeniem jest kronika kryminalna. Chciał pisać o oszustach, złodziejach biżuterii i handlarzach narkotykami. To były jego muzy.
Boże Narodzenie w Junktown! Kiedyś tak zarabiał na życie. Zbierał materiały, włócząc się po podejrzanych dzielnicach. Pamiętał jeszcze, jak to się robi: kupujesz tandetne ciuchy z secondhandu, przestajesz się golić, włóczysz się po knajpach, ulicach, ciemnych zaułkach, poznajesz ludzi i słuchasz, słuchasz, słuchasz. Musisz porzucić społeczne uprzedzenia i utożsamić się z tymi ludźmi, z ich osobistymi dramatami, a następnie przekazać to innym, tak aby chwyciło za serce.
- Słuchasz mnie, Koko? - zwrócił się do swego rozmówcy. - W Wigilię całe miasto zapłacze rzewnymi łzami.
Kocur wciąż patrzył na niego swymi przymrużonymi ślepiami. Niski dźwięk, który wydał z siebie, świadczył o tym, że ma coś ważnego do zakomunikowania.
- O co chodzi? - spytał wąsacz.
Wiedział, że miska z wodą jest pełna, a piasek w kuwecie czysty.
W odpowiedzi Koko wstał i przespacerował się po łóżku. Następnie otarł się jedną stroną pyszczka o wezgłowie, spojrzał przez ramię na wąsacza i otarł drugą stronę pyszczka, zahaczając kłem o metalowe wykończenie.
- Czegoś ci trzeba, Koko? A jeśli tak, to czego?
Kocur tylko głośno ziewnął i wskoczył na wezgłowie. Przez chwilę balansował na nim jak linoskoczek. Następnie przespacerował się w tę i we w tę, oparł przednie łapy o ścianę, wyciągnął szyję i otarł się o wyłącznik światła. Klik i w pokoju zapadła ciemność. Mrucząc z zadowolenia, Koko wymościł sobie miejsce na łóżku, zwinął się w kłębek i zasnął snem sprawiedliwego.
Rozdział drugi- Boże Narodzenie w Junktown! Czy nie uważasz, że to wystrzałowy temat?
Arch Riker, któremu Qwilleran wyjawił swój pomysł na artykuł roku, siedział przy biurku i jak co dzień rano przeglądał korespondencję. Większość listów natychmiast rzucał przez ramię do wielkiego drucianego kosza na śmieci, który stał z tyłu za nim.
Qwilleran przysiadł na rogu jego biurka i obserwował starego przyjaciela, czekając na reakcję. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewał się okrzyku entuzjazmu ani czegoś w tym stylu. Na twarzy Rikera malował się stoicyzm starego biurokraty: żadnego zaskoczenia, żadnego entuzjazmu, żadnego rozczarowania.
- Junktown? - mruknął pod nosem. - No może… Ale jak zamierzasz to zrobić?
- Po prostu powłóczę się trochę po Zwinger Street, wmieszam się w tłum, zasięgnę języka.
Riker wyciągnął się na krześle i założył dłonie za głowę.
- Dobra, próbuj szczęścia.
- To naprawdę gorący temat. I jeśli włoży się w to dużo serca…
„Serce” - w redakcji „Fluxion” słowo to działało jak zaklęcie. Szefostwo gazety zawsze apelowało do dziennikarzy, aby w swoją pracę wkładali serce, nawet jeśli piszą prognozę pogody.
Riker kiwnął głową.
- Tak, to się naczelnemu spodoba. No i przyciągnie czytelników. Na przykład moją żonę, ona ciągle się tam włóczy. To już nałóg.
Ostatnie zdanie powiedział cicho, jakby do siebie. Ale na wąsaczu zrobiło ono ogromne wrażenie.
- Czy ja dobrze słyszę? Mówisz o Rosie?
Riker z zamyślonym wyrazem twarzy bujał się na swoim krześle.
- Wciągnęła się parę lat temu i odtąd żyjemy na skraju katastrofy finansowej.
Qwilleranowi dosłownie opadła szczęka. Gładził wąsy, starając się ukryć swoje zdziwienie. Znał Rosie szmat czasu. Kiedyś razem z nim i Archem pisała teksty do kroniki kryminalnej.
- Do licha, jak to się stało, Arch?
- Ach, normalnie! Poszła tam raz i drugi z innymi babami. No i pewnego dnia stało się. Doszło do tego, że sam zacząłem tam łazić. Na przykład ostatnio zapłaciłem dwadzieścia osiem dolców za starą, malowaną puszkę po herbacie. Blaszane pojemniki kręcą mnie najbardziej: różne puszki, pudełka, lampy naftowe…
- O… o… o czym ty, do stu diabłów, mówisz? - wyjąkał Qwilleran.
- Jak to? O śmieciach, starociach… A myślałeś, że o czym?
- O narkotykach, do jasnej cholery!
- A skądże! Nasz nałóg to antyki, a nie narkotyki - wyjaśnił Arch. - Tak na przyszłość, Junktown to dzielnica antykwariatów.
- Wczoraj taksówkarz opowiadał mi, że to dzielnica bandytów i ćpunów.
- Ach, wiesz, jacy są ci taksówkarze! Naturalnie, w sąsiedztwie może kręcić się jakieś podejrzane towarzystwo, zwłaszcza po zmroku. Ale w dzień spotkasz tam tylko porządnych obywateli, tyle że trochę ześwirowanych, jak Rosie czy ja. Zresztą jeśli się nie mylę, twoja była żona też zbierała starocie.
- Być może. Pamiętam, że raz zaciągnęła mnie do jakiegoś antykwariatu w Nowym Jorku, ale ja nie cierpię starzyzny.
- To fatalnie - zasmucił się Arch. - Boże Narodzenie w Junktown brzmiało nieźle. No, ale jeśli nie cierpisz starzyzny… Co zaś się tyczy narkotyków, zapomnij o tym. Szef się na to nigdy nie zgodzi.
- Ale dlaczego? Mógłbym z tego upichcić prawdziwy bożonarodzeniowy wyciskacz łez, że Dickens to przy tym pikuś!
Riker pokręcił głową.
- Reklamodawcy by protestowali. Człowiek przyprawiony o wstrząs moralny zapomina o zakupach.
Qwilleran aż prychnął z oburzenia.
- Zresztą dlaczego nie mógłbyś się przemóc, Qwill, i napisać coś z sercem o antykach?
- Mówiłem ci już, nie cierpię starzyzny!
- Jak przespacerujesz się po Junktown, zmienisz zdanie. Złapiesz haczyk, jak Rosie, ja i reszta porządnych ludzi w tym mieście i na całym bożym świecie.
- Zakład?
Arch wyjął z kieszeni portfel i wyszperał w nim małą żółtą karteczkę.
- Tu masz namiary na najlepszych antykwariuszy w Junktown. Tylko chciałbym ją dostać z powrotem.
Qwilłeran zerknął na zapisane na kartce nazwy: „Annytyki”, „Królestwo Kiczu”, „Trzy Zwariowane Siostrzyczki”, „Zaczarowany Kuferek”, i poczuł, że zbiera mu się na wymioty.
- Posłuchaj, Arch! Muszę wygrać ten cholerny konkurs. Aby to zrobić, potrzebuję tematu, który podnosi poziom adrenaliny. Dlatego antyki odpadają. A nie chcę, by te dwadzieścia pięć mrożonych indyków przeszło mi koło nosa.
- Możesz się mile rozczarować, Qwill. Tam kręci się pełno oryginałów. Zresztą jaki dzisiaj dzień? Piątek? Dziś po południu jest aukcja.
- No nie, tylko nie aukcja! Zanudzę się na śmierć.
- Ta zapowiada się bardzo ciekawie. Licytowane będą zbiory pewnego antykwariusza, którego parę miesięcy temu ktoś sprzątnął z tego świata. Wszystko, co do tej pory zgromadził, idzie pod młotek.
- Nie zmienia to faktu, że aukcje to największe nudziarstwo na świecie. Przynajmniej taka jest moja opinia.
- A co powiesz o tym? Na aukcje przychodzi dużo samotnych panienek, wdów, rozwódek. Miejsce w sam raz dla wolnego strzelca jak ty. Zresztą nie chce mi się dłużej strzępić języka. I tak muszę tam kogoś wysłać, więc potraktuj to jak polecenie służbowe. Do roboty!
Qwilleran zacisnął zęby i syknął:
- Daj mi talon na taksówkę. Przejadę się po okolicy.
Zanim jednak przystąpił do dzieła, udał się do fryzjera przyciąć włosy i przystrzyc wąsy. Zawsze tak robił, kiedy szedł w teren, choć obiecywał sobie zarzucić ten rytuał przynajmniej do świąt. Później złapał taksówkę i przejechał się wzdłuż Zwinger Street. Jego duszę przepełniała gorycz.
Najbliżej centrum wznosiły się nowoczesne biurowce, budynki przychodni i ekskluzywne apartamentowce. Następnie droga prowadziła przez ośnieżone pustkowie. Kiedyś stały tu nędzne kamienice, obecnie nie było niczego. Dalej stało parę starych budynków, czekających na rozbiórkę, których okna zabite były deskami. Wjeżdżali do Junktown.
We dnie ulica robiła jeszcze bardziej ponure wrażenie. Stały przy niej stare wiktoriańskie rezydencje, brudne i zaniedbane. Niektóre z nich przekształcono w tanie pensjonaty, oferujące pokoje za podejrzanie niski czynsz. Fasady innych szpeciły okna wystawowe, zniekształcające ich pierwotną formę. W rynsztokach leżał szary śnieg zmieszany ze śmieciami, a puste puszki po piwie przymarzły do nieodśnieżonego chodnika.
- Okropna okolica - zauważył taksówkarz. - Miasto powinno zrównać to wszystko z ziemią.
- Bez obaw, już wkrótce nie pozostanie tu kamień na kamieniu - proroczo obwieścił Qwilleran.
Kiedy tylko ujrzał pierwszy sklep ze starociami, kazał się zatrzymać i wysiadł bez entuzjazmu. Rozejrzał się po ponurej okolicy. Więc tak wyglądają święta w Junktown! W przeciwieństwie do handlowej dzielnicy miasta Zwinger Street nie udekorowano na Boże Narodzenie. Nad ulicą nie zwisały kolorowe łańcuchy, migoczące aniołki nie trąbiły na chwałę bożą z wysokości latarni. Przechodniów idących chodnikiem dałoby się zliczyć na palcach jednej ręki. Nawet samochody wstydliwie przemykały jezdnią, pragnąc się stąd jak najszybciej wydostać.
Uderzenie mroźnego, północnego wiatru skłoniło Qwillerana do rozpoczęcia rekonesansu. Podszedł do pierwszego antykwariatu. Jego drzwi były zamknięte, a w środku nie paliło się żadne światło. Qwilleran dotknął nosem mroźnej szyby. Przytykając dłonie do skroni, ujrzał w środku gigantyczną rzeźbę w kształcie drzewa, którego gałęzie wiły się w konwulsyjnych skrętach, a z tych gałęzi zwisały naturalnej wielkości małpy. Pierwsza małpa trzymała lampę. Druga małpa trzymała zegar. Trzecia małpa trzymała rozłożony parasol.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]