Lilian Jackson Braun 09 - Kot ktory zszedl pod podloge, A poczytam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lilian Jackson Braun
Kot, który zszedł pod podłogę
Rozdział pierwszy
Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop w gazecie, być może nic by się nie wydarzyło. Jednak astrologia nigdy nie należała do jego zainteresowań.
Pijąc trzecią kawę w swoim kawalerskim mieszkaniu nad garażem, spojrzał na podłogę zasłaną gazetami. Zdążył już pochłonąć wiadomości krajowe i zagraniczne, przestudiować artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy sportowe. Jak zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu nie przyszło do głowy, by do niego zajrzeć.
Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily Fluxion" napisano: „Nie jest rzeczą rozsądną zmieniać obecnie styl życia. Musisz się zadowolić tym, co masz". „Morning Ram-page" natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, że czujesz się niespokojny i znudzony, ale unikaj dziś podejmowania pochopnych decyzji. Możesz tego później żałować".
Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez konstelacje, Qwilleran rozłożył się wygodnie na swoim wielkim fotelu z kubkiem kawy w dłoni i z kotem na kolanach, podczas gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuż obok, na półce z książkami. Stanowili niezwykłe trio. Mężczyzna był krępym człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po pięćdziesiątce, niedbale ubranym, o siwiejących włosach, smutnych oczach i niezwykle bujnych wąsach, które wymagały przycięcia. Jego towarzysze natomiast wywodzili się z arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i doskonale utrzymanym futrem, i które uważały, że należy je rozpieszczać, co traktowały jako przywilej królewski.
Podarta bluza bawełniana Qwillerana i jego zagracone mieszkanie nie stanowiły jakiejkolwiek wskazówki co do kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela. Był weteranem dziennikarstwa, który widział niejedno, obecnie emerytowanym i mieszkającym w małym północnym miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy też miliardy z masy spadkowej Klingenschoenów; tłum księgowych zatrudnionych przez wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze określić dokładnej sumy.
Jednakże Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne potrzeby. Wystarczało mu w zupełności mieszkanie nad garażem, tego ranka zaś zadowolił się na śniadanie kawą i czerstwym pączkiem. Natomiast jego współlokatorzy odznaczali się bardziej wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich puszkę krabów królewskich z Alaski, po czym zmieszał jej zawartość z surowym żółtkiem i przybrał kilkoma okruchami doskonałego angielskiego cheddara.
- Specjalność dnia: skorupiaki a la tartare fromagere - oznajmił, stawiając na podłodze talerz, a dwa drgające nosy zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający bukiet wyśmienitego wina.
Po śniadaniu koty przycupnęły obok siebie, jakby oczekując, że coś się wydarzy. Qwilleran dokończył lekturę gazet, wypił jeszcze dwie filiżanki kawy i oddał się rozmyślaniom.
- No dobra, moi drodzy - powiedział, ocknąwszy się z kofeinowych refleksji. - Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro. Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie.
Miał w zwyczaju omawiać wszystkie sprawy z kotami. Było to bardziej satysfakcjonujące niż mówienie głośno do siebie, a jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie ludzkiego głosu, który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki.
Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z siebie przenikliwe, lecz dwuznaczne „miau!".
- Co chciałyście przez to powiedzieć? - spytał Qwilleran, a otrzymawszy w odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody, by pragnąć wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly Duncan opuściła mnie na całe lato; skończyły się nam kostki lodu.
Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na mocy testamentu Fanny Klingenschoen - a w lipcu stare kamienne budynki i brukowane ulice wydawały się nieciekawe. Pobliski kurort Mooseville natomiast rozkwitał liśćmi, kwiatami, ptakami, blaskiem słońca, niebieskim niebem, łagodnymi falami, wiatrem znad jeziora i hordami beztroskich turystów.
Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny. Polly Duncan, główna bibliotekarka w Pickax, wokół której zaczynało się koncentrować jego życie, spędzała lato w Anglii na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i niespełniony. Choć wiedział niewiele o rozrywkach na świeżym powietrzu, a wędkowanie interesowało go jeszcze mniej, wykombinował sobie, że drewniana chata na samotnej wydmie z widokiem na rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii.
Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej konkretny: lodówka w jego mieszkaniu odmówiła posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, że urządzenia domowe będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na nieszczęście miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do północnej Kanady, a drugi serwisant - było ich tylko dwóch w całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu przepukliny jądra galaretowatego.
Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się Jimowi Qwilleranowi doskonałym pomysłem.
- Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów. - Spędziliśmy tam przed dwoma laty kilka tygodni i podobało się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie mogły obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy tym łap.
Licząca siedemdziesiąt pięć lat chata wraz z akrami lasu i półmilowym brzegiem jeziora należała do licznych dóbr, jakie Qwilleran odziedziczył z masy spadkowej Fanny Klingenschoen, i była zarządzana przez wykonawców ostatniej woli do chwili spełnienia wszystkich warunków testamentu. Musiał tylko przekazać swe życzenie adwokatom, a ekipa techniczna włączyłaby prąd, uaktywniła kanalizację, podłączyła telefon i usunęła kurz z mebli. „Nie musi się pan niczym martwić! - zapewnił go adwokat Hasselrich z bezgranicznym optymizmem. - Znajdzie pan klucz pod wycieraczką. Wystarczy tylko otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym latem".
Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje zaczęły się od martwego pająka, a skończyły na martwym stolarzu, Jim Qwilleran zaś - szanowany dziennikarz, najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został posądzony o morderstwo.
On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi na słowo. Przygotowując się do wyprawy nad jezioro, włożył do swojego małego samochodu kilka letnich ubrań, pudełko z książkami, opiekacz do indyków ze żwirkiem, służący kotom za kuwetę, skomputeryzowany ekspres do kawy, maszynę do pisania i oba koty syjamskie w ich podróżnej klatce. Był to wiklinowy koszyk wyłożony puchową poduszką. Yum Yum wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś tajemniczy koci powód, by nie pójść w ślady swej towarzyszki.
- Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran. - Wskakuj i ruszamy w drogę.
Powinien się domyślić, że kocich kaprysów nie należy lekceważyć. Kot zdawał się mieć szósty zmysł, którym wyczuwał niebezpieczne sytuacje.
Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville - miasteczko znajdowało się zaledwie trzydzieści mil dalej - podróż nabrała uroku safari. Niebo było słoneczne, czerwcowy wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł włożyć szorty i sandały. Chcąc uniknąć turystycznych korków na drodze, ruszył na północ Sandpit Road zamiast główną szosą, machając przyjaźnie do nieznajomych w pikapach albo trąbiąc z sympatią na każdego farmera w swoim traktorze. W ciągu kilku minut otrząsnął się z wszelkich napięć wywołanych przez Kamienne Miasto, bo choć Pickax liczyło zaledwie trzy tysiące mieszkańców, odznaczało się komercyjnym gwarem głównej siedziby okręgu. Z narastającym uniesieniem planował swoje lato. Zamierzał dużo czytać, udawać się na długie spacery po plaży i pływać w kajaku, ilekroć jezioro byłoby spokojne. Miał także zobowiązanie natury zawodowej: dwa artykuły tygodniowo dla lokalnej gazety Moose County, na drugą stronę. Miał nadzieję, że jego kolumna zatytułowana „Piórkiem Qwilla" dostarczy pisarskiej satysfakcji (redaktor dał mu carte blanche w doborze tematów) i będzie na tyle wymagająca, by doprowadzić do wrzenia twórcze soki.
- Jak tam z tyłu? Wszyscy zadowoleni? - zawołał przez ramię, nie otrzymując jednak z koszyka jakiejkolwiek odpowiedzi.
Qwilleran żałował tylko jednego, jeśli chodzi o nadchodzące lato: że nie będzie dzielił go z Polly Duncan. Jej odpowiednik, bibliotekarka ze środkowej Anglii, przyjechała już do Pickax. Młoda, obcesowa, energiczna w działaniu i oszczędna w słowach, stanowiła przeciwieństwo Polly, która odznaczała się łagodną naturą i cichym, niskim melodyjnym głosem. Polly miała zaokrągloną sylwetkę, a jej pozbawione stylu włosy były poprzecinane pasemkami siwizny, lecz zapewniała ona Qwilleranowi niezwykle inspirujące towarzystwo. Ich randkom z kolacjami towarzyszyły ożywione dyskusje, a weekendy w jej wiejskiej samotni sprawiały, że czuł się o dwadzieścia lat młodszy.
Kiedy Qwilleran snuł refleksje o nieobecności Polly, od północy zaczął się zbliżać jakiś samochód, znacznie przekraczając dozwoloną szybkość. Rozpoznał kierowcę. Był to Roger MacGillivray, młody reporter lokalnej gazety. Qwilleran pomyślał z przekąsem, że Roger pędzi do redakcji, by przekazać sensacyjną wiadomość o jakimś doniosłym wydarzeniu w Mooseville: ktoś złapał wielgachną rybę albo czyjaś prababka skończyła dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Wstrzymać druk!
Roger był sympatycznym młodym człowiekiem i miał dość interesującą teściową. Spędzała letnie miesiące w domku oddalonym o pół mili od chaty Fanny Klingenschoen. Mildred Hanstable uczyła ekonomii i sztuki w szkołach w Pickax, pisywała artykuły do działu porad kulinarnych w miejscowej gazecie i była przypadkowo znakomitą kucharką. Qwilleran pomyślał sobie, że może w ciągu najbliższych tygodni spodziewać się kilku zaproszeń na obiad. Mildred miała co prawda męża, ale był „nieobecny" i nikt nigdy o nim nie wspominał.
Niebawem farmy ziemniaczane, rancza owcze i odkrywki piasku zostały daleko w tyle, droga zaś zagłębiła się w bujne i wiecznie zielone lasy. Niejakie poruszenie w wiklinowym koszyku dowodziło, że koty wyczuwają atmosferę jeziora, wciąż odległego o milę. Sam Qwilleran zauważył pewną zmianę - ożywczą lekkość. Magia Mooseville! Każdego lata przyciągała tłumy turystów z zanieczyszczonych, trapionych przestępczością obszarów wielkomiejskich w południowej części stanu, zwanej przez miejscowych Nizinami.
- Już niedługo - oznajmił swoim pasażerom.
Nagle pokazało się jezioro, akwen tak rozległy, że jego niebieska tafla stykała się w jakimś niewidocznym punkcie z błękitem nieba. Stojący na poboczu znak firmowy jakiejś izby handlowej witał gości w „Mooseville, 400 mil na północ od wszystkiego!". W tym miejscu trasa biegła wzdłuż wybrzeża, wznosząc się stopniowo ku szczytowi słynnych wydm. Qwilleran zmarszczył czoło, dostrzegając niepokojące zmiany: zobaczył błoto na chodnikach i wywrotki wyjeżdżające z lasu, usłyszał też zawodzenie pił łańcuchowych i ogłuszający hałas koparek. Z żalem przyjął do wiadomości oznaki rozbudowy, uświadamiając sobie jej nieuniknioność. Następnie pojawił się łuk w stylu rustykalnym, oznaczający wjazd do klubu „Na Wydmach", prywatnego osiedla turystów, gdzie mieszkała także Mildred Hanstable.
Pół mili dalej skręcił w polną drogę oznaczoną literą K na cedrowym słupie. Wiklinowy koszyk zaczął podskakiwać niecierpliwie. Koty wiedziały! Były tu ostatni raz dwa lata temu, a jednak zapamiętały ten zapach; wyczuwały otoczenie. Prywatna droga wiła się pośród lasu, obok dzikich wiśni w rozkwicie, przez zagajnik białych brzóz, w górę i w dół łagodnych wydm, zrodzonych przed wiekami przez aktywność jeziora, teraz zaś porośniętych gęsto wielkimi dębami i strzelistymi sosnami o ciężkich czubkach.
Droga kończyła się polaną, na której stała malownicza stara chata - jej bale i spoiwa poczerniały ze starości - niemal przygnieciona przez solidny komin z kamienia polnego.
- Jesteśmy na miejscu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc wieko kosza. - Zostańcie tu, a ja się rozejrzę.
Podczas gdy koty skakały wewnątrz samochodu i stawały na tylnych łapach, by patrzeć przez szyby, on podszedł do krawędzi wydmy i spenetrował wzrokiem spokojne jezioro. Łagodne fale obmywały z uwodzicielskim rytmicznym pluskiem piaszczystą plażę. Wiaterek był istną pieszczotą. Wśród gałęzi drzew wiśniowych śmigały stadka maleńkich żółtych ptaków.
I właśnie tu, w tym cichym raju, miał spędzić całe lato!
Tak jak obiecał Hasselrich, klucz leżał pod wycieraczką na osłoniętym ganku, i Qwilleran z zapałem otworzył drzwi. Gdy tylko to zrobił, poczuł na twarzy silny podmuch chłodnego powietrza - stęchłe tchnienie chaty, która była zamknięta przez całą zimę. Wzdrygnął się odruchowo i wycofał na ganek skąpany w letnim cieple. Coś było nie tak! Hasselrich zawiódł go! Sięgnął ostrożnie za framugę drzwi i odszukał kontakt; światło w hallu zapłonęło, wiedział więc, że w domku jest prąd. Ktoś też zjawił się wcześniej, by zdjąć pokrowce z mebli w salonie. Qwilleran wyszedł pospiesznie na ciepły ganek, by przemyśleć tę niespodziewaną komplikację.
Pamiętał mgliście z poprzedniego pobytu grzejnik zainstalowany natrętnie na ścianie salonu. Wziął pospiesznie kurtkę z samochodu, żałując, że ma na sobie szorty i sandały, i jeszcze raz odważył się wkroczyć w stęchły chłód domu. Zapalił pospiesznie światło, po czym otworzył wewnętrzne okiennice, które zaciemniały wnętrze. W mrocznym kącie majaczył ogrzewacz ścienny - płaska metalowa skrzynka ze szparami wentylacyjnymi i pokrętłami, a także tabliczką, która miała czelność głosić dumnie: „Komfort-grzejnik".
Qwilleran sapnął gniewnie w wąsy. Termostat był nastawiony na dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza, ale termometr wskazywał dziesięć, Qwilleran zaś miał wrażenie, że temperatura jest bliska zeru, w dodatku zeru wilgotnemu. Przesunął termostat na najwyższy poziom, ale nie poczuł powiewu gorąca, nie rozległo się nawet ciche kliknięcie. Kopnął metalową skrzynkę, co było prymitywną techniką, która sprawdzała się w przypadku starych urządzeń parowych, ale nie zrobiło wrażenia na komfort-grzejniku.
Qwilleran spędził całe życie w swoim mieszkaniu i pokojach hotelowych, gdzie wystarczyło jedynie powiadomić kierownika, by kapiący kran został naprawiony, a obluzowana klamka umocowana. Co do grzejników wykazywał się całkowitą ignorancją. Jednego był w każdym razie pewien: nie mógł narazić swoich kotów na ten arktyczny chłód. Były zwierzętami domowymi, przyzwyczajonymi do centralnego ogrzewania i nasłonecznionych parapetów w porze letniej.
W domku był oczywiście kominek, obok, w drewnianym pojemniku, spoczywały polana, ale nie mógł znaleźć zapałek. Odruchowo poszukał w kieszeni kurtki, choć przestał palić fajkę ponad rok wcześniej. Sprawdził też inne urządzenia i stwierdził, że kanalizacja funkcjonuje, a w telefonie jest sygnał. Poczęstował grzejnik jeszcze jednym kopniakiem i sklął jego upór. W tym momencie usłyszał niecierpliwe miauczenie dobiegające z samochodu.
Wyrzucając z siebie stosowne przekleństwo, wyszukał pewien numer w cienkiej książce telefonicznej Mooseville.
- Dzień dobry! - zaćwierkał miły kobiecy głos.
- Mildred, tu Qwill - powiedział pospiesznie. - Jestem w chacie. Przyjechałem właśnie z kotami, żeby spędzić tu lato.
- To cudownie! - zawołała. - Możesz przyjść na jutrzejsze przyjęcie na plaży.
- Zapomnij o przyjęciach - warknął. - Jest coś nie tak z cholernym grzejnikiem! W domku jest zimno jak w podziemnej jaskini! Co mam zrobić? Znasz kogoś, do kogo mógłbym zadzwonić?
- Może zgasł płomień pilota - podsunęła z nadzieją w głosie. - Sprawdziłeś, czy się pali?
- Nie wiem nawet, gdzie go szukać ani jak wygląda.
- Z przodu powinny być małe drzwiczki...
Qwilleran kichnął.
- Powiedz mi tylko, kto naprawia takie rzeczy, Mildred. Jestem bliski podwójnego zapalenia płuc.
- Jesteś na liście pana Glinko? - spytała.
Zaczął tracić cierpliwość.
- Glinko? Kto to jest Glinko?
- Nikt ci nie mówił o panu Glinko? Możesz dzwonić do niego o każdej porze dnia i nocy, a on przyśle ci hydraulika, elektryka czy jakiegokolwiek fachowca, którego akurat potrzebujesz. To prawdziwa wygoda dla...
- Dobrze, jaki jest do niego numer? - przerwał jej, trzęsąc się i przytupując dla rozgrzewki.
- Nie tak szybko, Qwill. Najpierw musisz podjechać do jego sklepu, wpisać się na listę, uiścić opłatę i dać mu klucz do swojego domku.
- Nie podoba mi się pomysł z rozdawaniem kluczy każdemu, kto się nawinie - rzucił poirytowany.
- Ludzie są tu absolutnie uczciwi - zapewniła go z nutą przy-gany w głosie. - Za długo mieszkałeś na Nizinach. Wszystkich podejrzewasz.
Qwilleran podziękował jej zwięźle, pobiegł do samochodu i znów wsadził koty do ich koszyka podróżnego.
- Przepraszam. Wybieracie się na jeszcze jedną przejażdżkę - oznajmił.
Skierowali się do śródmieścia Mooseville, trzy mile na zachód, gdzie w sklepie żelaznym Hugginsa można było dorobić klucze.
- Spędza pan tu lato, panie Q? - spytał właściciel.
- Owszem, jeśli tylko uda mi się pozbyć zimna z chaty, Cecil. Gdzie mogę znaleźć fachowca, który naprawi grzejnik?
- Glinko ich zatrudnia - wyjaśnił Cecil. - Niech pan się z nim skontaktuje.
Mildred powiedziała, że Glinko prowadzi swój interes tuż za pocztą, i Qwilleran znalazł tam tylko jeden budynek: warsztat - brudny od smaru, obskurny warsztat z wielkimi drzwiami, które były otwarte. W środku stał samochód z podniesioną maską. Spod maski sterczały w powietrzu dwie patykowate nogi w starych podartych dżinsach, podczas gdy tułów krył się pośród zaworów, świec i cylindrów. Głowy nie było widać.
- Przepraszam - powiedział Qwilleran do kołyszących się stóp. - Gdzie mogę znaleźć pana Glinko?
Tułów cofnął się z czeluści maski i ukazała się głowa - twarz niemal zakryta przez dziko rozrośnięte bokobrody, przypominające szczurze gniazdo włosy pod zatłuszczonym beretem i dwoje jasnych, wesołych oczu. Podobny do gnoma osobnik zsunął się po zderzaku i wylądował zgrabnie na betonowej podłodze.
- Masz go pan przed sobą - oznajmił z bezzębnym uśmiechem. - Z kim mam przyjemność?
- Nazywam się Qwilleran, zatrzymałem się w chacie Fanny Klingenschoen niedaleko klubu „Na Wydmach".
Gnom przytaknął ze zrozumieniem.
- Stoi tam słup z dużym K.
- Zgadza się - odparł Qwilleran. - Mam problem z ogrzewaniem. Potrzebuję kogoś, kto to naprawi.
- Niech pan pójdzie pogadać z żoną - mały człowieczek skinął głową w stronę domu na tyłach. - Ona się tym zajmuje.
Qwilleran wymamrotał podziękowania i ruszył w stronę domu, przedzierając się przez wysokie chwasty, kawały betonu i części samochodowe. Na zarośniętym parkingu stały jeszcze trzy samochody, oczekując zainteresowania ze strony pana Glinko, każdy w cenie około czterdziestu tysięcy dolarów.
Dom nie przedstawiał się wiele lepiej od warsztatu. Schodki frontowe były zapadnięte i Qwilleran wszedł ostrożnie po resztkach desek i zastukał w pęknięte drzwi z siatką na owady. Kobieta, która wytoczyła się z głębi domu, podrygując obfitym ciałem w bufiastej sukience jak namiot, była uśmiechnięta i emanowała życzliwością. Przedstawił się i oznajmił:
- Rozumiem, że nadzoruje pani serwis naprawczy.
- Serwis! - huknęła, trzęsąc z rozbawienia pulchnymi policzkami. - A to dobre! Ale się Glinko uśmieje. Cha, cha, cha! Wchodź pan i wstąp do klubu. Piwo?
- Dziękuję, ale w samochodzie czeka na mnie dwoje przyjaciół - odmówił grzecznie.
Wprowadziła go do salonu, gdzie nic nie wskazywało, by prowadzono tu jakikolwiek biznes.
- Dwie stówy wstępnego - oświadczyła kobieta. - Pięćdziesiąt opłaty rocznej albo stówa, jak chce mieć pan pierwszeństwo w kolejce.
Qwilleran pomyślał, że opłata jest wygórowana, ale podał swoje nazwisko i adres domku i zdecydował się na usługę priorytetową.
- Muszę jak najszybciej naprawić grzejnik. Kiedy może pani wyekspediować fachowca?
- Wyekspediować! - zawołała z rozbawieniem. - A to dobre! Muszę się tego nauczyć! Niech pomyślę... Potrzebuje pan jak najszybciej hydraulika, hę? - Spojrzała w górę, jakby wykaz pracowników znajdował się na poplamionym suficie. - Ralph pojechał do Pickax po nowe rury... Jerry dostał kataru siennego, nic nie widzi i nie może prowadzić... Mały Joe ma akurat robotę niedaleko pana, zakłada nową toaletę w domu Urbanków. Wyślę wiadomość przez radio.
- Mam teraz zapłacić za usługę? - spytał Qwilleran.
- Nie. Zapłaci pan Małemu Joe, jak wykona robotę. Ale musi dać mi pan klucz.
Wręczył jej z niechęcią nowy klucz.
- Wypiszę pani czek na trzysta dolarów. Może być? Pani Glinko potrząsnęła głową i wyszczerzyła zęby.
- Przyjmujemy tylko gotówkę.
- Wobec tego muszę pojechać do banku. Zechce pani zapisać moje nazwisko i adres? Qwilleran - przeliterował.
- Mam to już w głowie - zapewniła, stukając się palcem w skroń. - Wyekspediuję Małego Joe po obiedzie. - Jezu, wyekspediuję! Cha, cha, cha!
- Dopiero po obiedzie? - próbował protestować.
- To my jemy obiad. Wy, ludzie z miasta, jecie lunch. Cha, cha, cha!
Po wizycie w banku, gdzie wziął trochę gotówki dla pani Glinko, Qwilleran podjechał na parking, skąd rozciągał się widok na przystań. Tam uwolnił koty z koszyka.
- Nie ma sensu wracać do domu - poinformował zwierzęta. - Damy czas temu facetowi, żeby mógł naprawić grzejnik. Miejmy nadzieję, że system pani Glinko okaże się skuteczny.
Kupił w barku hot-doga i kawę i raczył się nimi, siedząc w wozie. Zaproponował kilka okruchów kotom, ale odmówiły grzecznie. Wspólnie obserwowali flotyllę kołyszącą się przy pomoście: łodzie wędkarskie do wynajęcia, małe jachty i żaglówki o wysokich masztach. Pomyślał sobie, że do Mooseville płynie strumień pieniędzy i że niebawem miejscowi zaczną się bogacić i spędzać wakacje na południu. Zastanawiał się, gdzie państwo Glinko będą spędzać zimy. W Palm Springs? Caneel Bay?
O drugiej ruszył powoli do domku, powątpiewając w wiarygodność i skuteczność pani Glinko. Z ulgą jednak dostrzegł na polanie zaparkowaną furgonetkę - zardzewiały, nieoznakowany pojazd z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami; w środku znajdował się sprzęt i typowe narzędzia hydraulika.
Drzwi chaty także były otwarte, zarówno od frontu, jak i od tyłu, i wnętrze domku owiewał ciepły czerwcowy wiatr. Mały Joe miał dość rozumu, by przewietrzyć lokum. Wykazał się rozsądkiem, jak stwierdził w duchu Qwilleran. Dlaczego sam tego nie zrobiłem?
Drzwiczki grzejnika były uchylone, przed nim zaś na podłodze leżało rozciągnięte ciało. Qwilleran dostrzegł najpierw zabłocone buty robocze, potem wytarte dżinsy. Nim jego wzrok spoczął na spłowiałej czerwonej koszuli w kratę, wiedział, że to nie jest mechanik.
- Witam - powiedział niepewnie. - Jest pan hydraulikiem? Ciało przekręciło się i po chwili na podłodze usiadła dobrze zbudowana młoda kobieta o mysich włosach upchniętych pod czapką i powiedziała:
- W pilocie był martwy pająk. Całe urządzenie jest od środka zabrudzone. Właśnie je czyszczę. Ma pan miotłę? Napaskudziłam na podłodze. - Zostało to oznajmione bez jakiegokolwiek wyrazu na szerokiej płaskiej twarzy. Szare oczy spoglądały obojętnie.
- Zaskoczyła mnie pani - wyznał Qwilleran. - Spodziewałem się faceta o imieniu Joe.
- Jestem Joanna - wyjaśniła. - Mój tata miał na imię Joe, tak więc był Duży Joe i Mały Joe.
Cały czas miała spuszczony wzrok.
- On też był hydraulikiem?
- Raczej stolarzem, ale robił różne rzeczy.
Uświadamiając sobie, że kobieta mówi w czasie przeszłym, wyczuł rodzinną tragedię.
- Co się stało, Joanno? - spytał współczującym tonem, w którym pobrzmiewało szczere zainteresowanie i jednocześnie zawodowa ciekawość. Przyszło mu do głowy, że hydraulik płci żeńskiej stanowiłby odpowiedni temat dla „Piórka Qwilla".
- Mój tata zginął tragicznie. - Wciąż siedziała na podłodze, nie patrząc mu w oczy.
- Przykro mi to słyszeć, bardzo przykro. Czy to był wypadek samochodowy?
Potrząsnęła ze smutkiem głową i wyjaśniła swoim spokojnym i trzeźwym głosem:
- Spadła na niego tylna klapa wywrotki.
- To straszne! - zawołał Qwilleran. - Kiedy to się stało?
- Dwa miesiące temu.
- Wyrazy współczucia. Ile miał lat? - spytał; Joanna wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć.
- Czterdzieści trzy. - Odwróciła się do grzejnika, jakby chcąc zakończyć przykrą dla niej rozmowę. Zapaliła pilota, zamknęła drzwiczki i dźwignęła się na nogi. - Gdzie jest miotła?
Qwilleran przyglądał się, jak zamiata, dostrzegając przy tym, że jest bardzo sumienna. Joanna była silną osobą o zdrowym wyglądzie, ale nigdy się nie uśmiechała.
- Zaraz wracam - powiedziała, zanosząc do samochodu skrzynkę z narzędziami. Kiedy wróciła, mruknęła: - Trzydzieści pięć dolarów.
Zakładając, że podobnie jak pani Glinko woli gotówkę, odliczył kilka banknotów z portfela i przyjął od niej rachunek z adnotacją „Zapłacono - Jo Trupp". Pomyślał, że suma jest wysoka, ale cieszył się, że ogrzewanie działa.
Następnie wręczyła mu jakiś żółty papier.
- Musi pan to podpisać - wyjaśniła, nie patrząc na niego. - To dla pani Glinko.
Był to kwit potwierdzający, że zapłacił Jo Trupp za naprawę grzejnika - dwadzieścia pięć dolarów. Dwadzieścia pięć? Wahał się przez chwilę, zastanawiając nad tą rozbieżnością, gdy uświadomił sobie, że ma do czynienia z korupcją na niewielką skalę. Nie zamierzał jednak zawstydzać biednej dziewczyny z powodu dziesięciu dolarów. Musiała bez wątpienia zapłacić pani Glinko procent od zysku i zapewne lubiła uszczknąć trochę dla siebie.
Gdy tylko furgonetka zniknęła na pofałdowanej drodze, a klimat w domku stał się znośny, Qwilleran mógł wreszcie podziwiać wnętrze: pomalowane na biało ściany z bali, wysoki sufit z krzyżującymi się belkami, polakierowane drewniane podłogi kryte indiańskimi chodnikami, dwie białe sofy ustawione pod kątem przy kominku i wreszcie niezrównany widok z okien wychodzących na północ. Na jeziorze, niedaleko, ścigały się żaglówki. Sto mil dalej, po drugiej stronie, leżała Kanada.
Wniósł do środka wiklinowy koszyk i podniósł ostrożnie wieko. Natychmiast z jego wnętrza wychyliły się dwie brązowe maski o szerokich niebieskich oczach i sterczących uszach, po czym zaczęły obracać się jak peryskopy. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, koty wyskoczyły ze środka: zwinne ciała o blado-płowym futrze - jego barwę podkreślały szczupłe brązowe nogi - przypominających bicze beżowych ogonach i tych brązowych ciekawskich maskach. Qwilleran przeprosił je za długi pobyt w koszyku i niewyobrażalną zwłokę, ale zignorowały go i ruszyły wprost do kominka, by obwąchać miejsce, gdzie dwa lata wcześniej na podłodze spoczywała niedźwiedzia skóra; przesiąknięta wówczas krwią, była nie do odratowania, dlatego zastąpił ją indiański chodniczek. Następnie Koko spojrzał z zainteresowaniem na głowę łosia zawieszoną nad kominkiem, Yum Yum zaś rozpłaszczyła się na podłodze, by wpełznąć pod sofę, gdzie kiedyś chowała swoje zabawki. Po kilku minutach znajdowały się wysoko w górze i śmigały po belkach pod sufitem, skakały po gzymsie kominka, przebiegały po kanapach i ślizgały się po ręcznie tkanych chodnikach na wypolerowanej podłodze.
Qwilleran przyniósł z samochodu bagaże i zadzwonił do Mildred Hanstable.
- Słuchaj, Mildred, przepraszam, że nie byłem dziś rano zbyt grzeczny. Rozmawiałem z tobą trochę obcesowo.
- Nic się nie stało, Qwill. Wiem, że byłeś zdenerwowany. Wszystko skończyło się dobrze?
- Nadzwyczaj! Dziękuję za pomoc. Glinko zajęła się sprawą w mgnieniu oka. Muszę jednak z tobą pomówić o tej niezwykłej parze i ich dość nietypowym podejściu do biznesu.
Mildred wybuchnęła śmiechem.
- Wszystko działa, więc nie psuj tego. A może wpadniesz dziś na kolację? Przygotuję zapiekankę z sałatką i wyjmę z zamrażalnika placek z owocami.
Qwilleran przyjął bezzwłocznie zaproszenie i wybrał się specjalnie do Mooseville, żeby kupić dla Mildred butelkę jej ulubionej szkockiej whisky i sok z białych winogron dla siebie. Dorzucił jeszcze zapas smakołyków dla swoich kotów.
Kiedy wrócił z miasta, Koko przebywał w tylnym korytarzu, zajęty nowym odkryciem. Korytarz służył jako pomieszczenie dla wycieraczki w kolorze błota, garderoba z wieszakami na kurtki, składzik na środki czystości i inne rzeczy. Koko wczołgał się pod dywanik, po czym zaczął się wiercić i wydawać gardłowe pomruki.
Qwilleran podniósł chodniczek. Pod spodem znajdowała się klapa o powierzchni około pół metra kwadratowego, z wpuszczonym w drewno metalowym kółkiem-uchwytem. Kot obwąchiwał z zacięciem owo znalezisko.
Qwilleran ujrzał w wyobraźni podziemie pełne rur i tajemniczą plątaninę przewodów, a jego ciekawość dorównywała kociej.
- Usuń się, stary, rzucimy na to okiem - powiedział. Znalazł w składziku latarkę i podniósł ciężki dębowy właz. - To piasek! Nic tylko piasek!
Koko balansował na krawędzi otworu, gotów skoczyć w czeluść.
- Nie! - zagrzmiał Qwilleran i kot się skrzywił, cofnął i od-maszerował, by zająć się nonszalanckim lizaniem futra.
Nim Qwilleran wyruszył do chaty Mildred, jego towarzysze zostali nakarmieni i teraz wylegiwali się na ganku z widokiem na jezioro. Siedzieli w plamie światła słonecznego, całkowicie zadowoleni ze swego losu, czemu nie należało się dziwić. Skonsumowali puszkę czerwonego tuńczyka (bez ciemnej skóry) i dwie wędzone ostrygi. Teraz zażywali relaksu w leniwych pozach, Qwilleran zaś udał się na palcach po swój aparat fotograficzny, ale gdy tylko koty zauważyły, że patrzy na nie przez celownik, Yum Yum zaczęła się drapać po uchu, zezując idiotycznie niebiańskimi oczami, podczas gdy Koko przewrócił się na bok i zajął nasadą swojego ogona, wysuwając jedną łapę ku firmamentowi.
Obydwoje zostali przegnani z ganku i zamknięci w chacie, nim Qwilleran wyruszył spacerkiem do domku Mildred, pół mili dalej. Z jego działką graniczył odludny kawałek plaży, obmywany leniwymi falami. Dalej widać było nawis skalny nad wodą, znany powszechnie jako Mewi Punkt, choć rzadko można było zauważyć tu mewę, chyba że jezioro wyrzuciło na brzeg jakąś zdechłą rybę. Za Mewim Punktem na wydmie przycupnęło dwanaście domków - istny kalejdoskop stylów architektonicznych: rustykalnego, nowoczesnego, spokojnego czy po prostu paskudnego, jak chociażby budowla przypominająca kształtem łódkę, należąca rzekomo do emerytowanego kapitana żeglugi morskiej.
Ostatni w szeregu był żółty domek Mildred. Nieco dalej, na wydmie, trwały prace budowlane. Wylano już fundamenty, zaczęto też wznosić drewniany szkielet.
Na szczyt wydmy prowadziło dwadzieścia drewnianych stopni, aż do tarasu z jego stołem i żółtym parasolem, i gdy Qwilleran dotarł na górę, Mildred już czekała na niego, a jej pulchną figurę okrywała luźna sukienka plażowa.
- Co to takiego? - spytał Qwilleran, machając ręką w stronę budowy.
- Osiedle mieszkalne - odparła ze smutkiem. - Nie jestem z tego powodu szczęśliwa, ale zaproponowali nam dostęp do klubu i basenu, więc nie jest tak źle. Woda w jeziorze i tak jest za zimna, żeby się kąpać, więc. czemu nie?
Przekazując gospodyni butelki, zaproponował, że przygotuje drinki, więc Mildred skierowała go do wnętrza domu i pokazała, gdzie znaleźć szklanki i lód. Ich głosy wydawały się stłumione, ponieważ na ścianach wisiały ręcznie tkane kołdry o wzorach tradycyjnych i dziko nowoczesnych. Na rogach były wyszyte inicjały H.M.
- Wymagają pewnie mnóstwa roboty - zauważył Qwilleran, wyczuwając temat do swojej rubryki.
- Ja zajmuję się tylko aplikacją - wyjaśniła. - Kołdry szyją moje pracownice.
Prócz pracy w szkole, pisania do lokalnej gazety i zbierania pieniędzy na szpital Mildred nadzorowała niedochodowy projekt dla rękodzielników o niskich zarobkach.
Qwilleran popatrzył na nią z podziwem.
- Odznaczasz się niewyczerpaną energią, Mildred. Nie usiedzisz w miejscu!
- Więc dlaczego nie mogę zrzucić wagi? - spytała, ignorując skromnie komplement.
- Jesteś przystojną kobietą. Nie martw się o kilogramy.
- Lubię gotować i lubię jeść - wyjaśniła. - A moja córka mówi, że mam za mało ćwiczeń z prawdziwego zdarzenia. Możesz mnie sobie wyobrazić, jak uprawiam jogging?
- Co u Sharon? Cieszy się macierzyństwem?
- No cóż, prawdę powiedziawszy, ma dość siedzenia w domu. Chce wrócić do uczenia. Roger uważa, że powinna zacz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]