Libba Bray- 02-Zbuntowane Anioły [CAŁOŚĆ], Ebooks~Mbooks, Ebooks

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

 

 

 

 

02

 

 

 

 

 

ZBUNTOWANE ANIOŁY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czyż wszystko, co sę zda, jako sen we śnie jeno trwa?

Edgar Allan Poe, przeł. Włodzimierz Lewik

 

 

 

 

 

Z czyjej pokusy był ów bunt nikczemny?

To wąż piekielny; on to był, którego

Podstęp zrodzony z zawiści i zemsty

Oszukał matkę ludzi, gdyż go pycha

Z Niebios strąciła, a wraz z nim zastępy

jego aniołów zbuntowanych, z których

Pomocą pragnął wzbić się w wielkiej chwale

Ponad równymi sobie i uwierzył,

Że Najwyższemu dorówna, gdy zechce

Opór Mu stawić; mając ów cel dumny

Rozpoczął wojnę bezbożną w Niebiosach,

Przeciw tronowi i królestwu

Boga Bój tocząc próżny.

Moc najwyższa wówczas

W dół go strąciła i runął płonący

W bezdenną zgubę żaru i ruiny

Ohydnej, aby tam zostać. (...)

 

O książę, wodzu mocarzy na tronach.

Którzy do boju wiedli serafinów

Pod twym dowództwem i nieustraszeni

Wiekuistemu Władcy Niebios groźni

Byli potęgą uczynków straszliwych.

Każąc Mu walczyć o Swe panowanie;

Czy nas pokonał los, moc czy przypadek.

Zbyt dobrze widzę I płaczę nad owym

Strasznym zdarzeniem, co upadkiem smutnym

I klęską zgubną z Nieba nas strąciło,

A wszystkie nasze mocarne zastępy

Pośród ruiny rzuciło pokotem,

Tak zniweczone, jak się bogów niszczy

I ich substancję niebieską, albowiem

Umysł i dusza są niezwyciężone;

Powróci wkrótce dzielność, choć przepadła

Chwała, a wieczna niedola pożarła

Całą szczęśliwość'. (...)

 

 

Warto władać w piekle, bowiem lepiej

Być władcą w piekle niż sługą w Niebiosach.

Lecz czemu naszym wiernym przyjaciołom,

Współtowarzyszom i wspólnikom

W klęsce Leżeć bez czucia nadal zezwalamy

W tym zapomnienia morzu, nie wzywając

Ich, by dzielili nasz los w tej nieszczęsnej

Siedzibie lub by raz jeszcze powstali

I broń uniósłszy, spróbowali znowu.

Czy czegoś jeszcze nie aa się odzyskać

W Niebiosach lub utracić w piekle.

 

 

 

 

 

John Milton, Raj utracony. Księga I, przeł. Maciej Słomczyński

 

 

 

7 grudnia 1895

Oto wierna i prawdziwa relacja z najważniejszych wydarzeń minionych sześćdzięsięciu dni, pióra Kartika, brata Amara, lojalnego syna sprzysiężenia Rakshana. Przedstawię też dziwne nawie­dzenie, którego doświadczyłem pewnej zimnej angielskiej nocy, a które wzbudziło we mnie ogromną nieufność. Aby zacząć od po­czątku, muszę cofnąć się do połowy października, do zajść tuż po tamtym nieszczęściu.

Gdy wreszcie opuściłem lasy za Akademią Spence dla Młodych Dam, zaczęło się ochładzać. Sokół przyniósł mi list od Rakshanów, którzy żądali natychmiastowego przyjazdu do Londynu. Miałem się trzymać z dala od głównych traktów i upewnić się, iż nikt nie podą­ża moim śladem. Przez kilka mil podróżowałem z cygańskim tabo­rem, lecz resztę drogi pokonałem pod osłoną drzew i szerokiej pele­ryny nocy.

Podczas kolejnego postoju, gdy byłem wyczerpany podróżą i półżywy z chłodu i głodu - niewielką porcję prowiantu spożyłem dwa dni wcześniej - a mój umysł osłabł z osamotnienia, lasy zaczę­ły płatać mi figle. W tym stanie przerażało mnie każde wołanie lel­ka, a trzask gałązki łamanej kopytem sarny brzmiał w moich uszach jak jęki niespokojnych dusz barbarzyńców zamordowanych wieki temu.

Przy świetle ogniska przeczytałem kilka stronic mojej jedynej książki - egzemplarza Odysei

- w nadziei, że losy bohatera na­tchną mnie męstwem, gdyż nie czułem już ani pewności siebie, ani odwagi. W końcu zmorzył mnie sen.

Nie był to sen spokojny. Śniła mi  się trawa, poczerniała jak w pogorzelisku. Wokół widziałem tylko kamienie i popiół. Na tle czerwonego jak krew księżyca rysowała się sylwetka samotnego drzewa, a daleko w dole ogromna armia nieziemskich istot wznosiła  okrzyki wojenne. Poprzez zgiełk dotarł do mnie ostrzegawczy głos mego brata, Amara: „Nie zawiedź mnie, bracie. Nie ufaj ... I tu sen się zmienił. Pojawiła się ona. Pochylała się nade mną,, a jej złotorude włosy tworzyły aureolę na tle jasnego nieba.

- Twój los jest związany z moim - wyszeptała. Schyliła się jeszcze  niżej, a jej usta zawisły nad moimi. Czułem ich delikatne ciepło. Przebudziłem się szybko, ale byłem zupełnie sam. Ognisko dogasało, a las rozbrzmiewał nocnymi odgłosami drobnej zwierzyny szukającej schronienia.

Przybyłem do Londynu niemal zagłodzony. Rakshana nie przekazali mi instrukcji, gdzie ich szukać, więc nie wiedziałem, dokąd iść. Zresztą to oni zawsze odnajdywali mnie. Gdy tak błąkałem się wśród tłumów spacerujących po Covent Garden, unoszący się w powietrzu zapach placków nadziewanych mięsem węgorza, gorących i słonych, prawie doprowadził mnie do obłędu. Już miałem podjąć ryzyko i ukraść jeden, kiedy pod murem zauważyłem mężczyznę palącego cygaro. Wyglądał jak zwykły przechodzień. Był przeciętnej postury, ubrany w ciemny garnitur i kapelusz, pod lewym ramieniem trzymał starannie złożoną poranną gazetę. Miał zadbane wąsy, a jego policzek przecinała długa brzydka blizna. Czekałem, aż odwróci wzrok, żebym mógł bezpiecznie zwinąć placek, zacząłem udawać zainteresowanie parą ulicznych komediantów. Jeden żonglował nożami, podczas gdy drugi czarował tłum. Wiedziałem, że trzeci kręci się w pobliżu, uwalniając ludzi od ciężaru portfeli. Znów spojrzałem w stronę muru, ale mężczyzna zniknął.

Nadszedł czas, by uderzyć. Trzymając rękę pod płaszczem, sięgnąłem w stronę sterty parujących bułek. Już niemal miałem jedną w dłoni, gdy niepostrzeżenie obok mnie pojawił się mężczyzna spod muru.

 

- „Gwiazdę Wschodu trudno odnaleźć" - powiedział cichym, lecz wyraźnym głosem. Dopiero wtedy dostrzegłem szpilkę w klapie marynarki: maleńki miecz ozdobiony czaszką. Symbol Rakshanów.

Podekscytowany, odpowiedziałem słowami, których się po mnie spodziewał:

- „Lecz świeci ona jasno dla tych, którzy jej szukają".

W geście bractwa Rakshana podaliśmy sobie prawe dłonie i przykryliśmy je lewymi.

- Witaj, nowicjuszu, czekaliśmy na ciebie. - Pochylił się i szep­nął mi na ucho: - Musisz nam wiele wyjaśnić.

Nie wiem, co dokładnie wydarzyło się później. Ostatni widok, jaki zapamiętałem, to sprzedawczyni bułek z mięsem chowająca monety do kieszeni. Poczułem ostry ból z tyłu głowy, a cały świat zawirował i rozpłynął się w czerni.

Gdy odzyskałem przytomność, znajdowałem się w ciemnym, wil­gotnym pomieszczeniu. Zmrużyłem oczy, oślepiony blaskiem wyso­kich świec ustawionych w kręgu wokół mnie. Mój towarzysz zniknął. Głowę rozsadzał mi koszmarny ból, lecz moją czujność wyostrzył lęk przed nieznanym. Gdzie ja się znalazłem? Kim był ten mężczyzna? Skoro należał do Rakshanów, to czemu zostałem zdzielony w głowę? Nadstawiłem uszu, nasłuchując dźwięków, głosów - jakichkolwiek wskazówek, mogących mi podpowiedzieć, gdzie się znalazłem.

- Kartiku, bracie Amara, nowicjuszu bractwa Rakshana... -Głos, głęboki i mocny, dochodził z góry, lecz widziałem tylko świece i absolutną ciemność za nimi.

- Kartiku - powtórzył głos, najwyraźniej domagając się odpo­wiedzi.

- Tak? - wychrypiałem z trudem.

- Niech rozpocznie się trybunał.

Pokój zaczął nabierać kształtów w ciemności. Jakieś trzy i pół metra nad podłogą, może trochę wyżej, po obwodzie okrągłego po­mieszczenia biegła galeryjka. Dostrzegłem tam złowrogie ciemnofioletowe szaty najwyższych rangą Rakshanów. To nie byli bracia, któ­rzy szkolili mnie przez całe moje życie, lecz wpływowe osobistości,

które żyły i rządziły skryte w cieniu. Skoro zebrał się taki trybunat, najwyraźniej zrobiłem coś bardzo dobrego - albo bardzo złego.

-Rozczarowałeś nas - kontynuował głos. - Miałeś pilnować dziewczyny.

A jednak coś bardzo złego. Ogarnął mnie paraliżujący strach. To już nie tylko obawa, że mogę zostać napadnięty i obrabowany przez bandytów, lecz lęk, że zawiodłem swoich dobroczyńców, swoich braci, i że teraz wymierzą mi sprawiedliwość bezwzględnie jak za­wsze.

Z trudem przełknąłem ślinę. -Tak, bracie, pilnowałem jej, ale... W głosie narastał gniew.

-Miałeś jej pilnować i składać nam raporty. To wszystko. Czy to zadanie cię przerosło, nowicjuszu? Przerażenie odebrało mi mowę.

-Dlaczego nie złożyłeś nam raportu w chwili, gdy wkroczyła do międzyświata?

-Wy... wydawało mi się, że mam wszystko pod kontrolą. - A miałeś?

-Nie. - Moja odpowiedź zawisła w powietrzu jak dym ze świecy. - Nie, nie miałeś. I równowaga w międzyświecie została naru­szona. Stała się rzecz niewyobrażalna.

Wytarłem spocone dłonie o kolana, ale to nie pomogło. Poczu­łem w ustach zimny, metaliczny smak strachu. Nie wiedziałem jeszcze tylu rzeczy o stowarzyszeniu, któremu oddałem siebie, swoją lojalność i życie - tak jak przede mną mój brat. Amar wiele opowiadał mi o Rakshanach, o ich kodeksie honorowym, o ich miejscu w historii i roli obrońców międzyświata.

- Gdybyś zgłosił się do nas natychmiast, moglibyśmy zapano­wać nad sytuacją.

- Z całym szacunkiem, ona nie jest taka, jak się spodziewałem - Zamilkłem na chwilę, by pomyśleć o dziewczynie, którą zostawiłern: upartej, o zdumiewająco zielonych oczach. - Wydaje mi się, że ona chce dobrze.

 

Glos zagrzmiał.

- Ta dziewucha nawet nie wie, jak jest niebezpieczna. Ty też nie, chłopcze. Ona ma potencjał, by zniszczyć nas wszystkich. A teraz za sprawą waszych poczynań moc została wyzwolona. Rzą­dzi chaos.

-Ale pokonała zabójcę Kirke.

- Kirke ma niejednego mrocznego ducha do swojej dyspozycji - mówił dalej głos. - Ta dziewczyna zniszczyła runy, które prze­chowywały magię i zapewniały jej bezpieczeństwo od wielu poko­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lasotka.pev.pl