Linda Howard - Mackenzie - 04 Barrie, Linda Howard

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Linda Howard

 

 

 

 

 

Odważni, męscy, wspaniali

 

 

 

 

Barrie, zielonooka

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

Wolf Mackenzie ostrożnie wysunął się spod kołdry, podszedł do okna i wyjrzał na świat zalany srebrnym światłem księżyca. Mary spała, wydawało się, że snem głębokim, wiedział jednak, że długo to nie potrwa. Nawet w najgłębszym śnie Mary wyczuje jego nieobecność. Zacznie się wiercić, wzdychać, szukać ręką ciała męża. A jeśli miejsce obok niej okaże się puste - obudzi się natychmiast. Usiądzie na łóżku, rozkosznie półprzytomna, sennym gestem odgarnie z czoła swoje miękkie, pachnące włosy i kiedy dojrzy go przy oknie, ani sekundy dłużej nie wytrzyma samotności. Podejdzie i złoży głowę na jego piersi.

Przelotny uśmiech złagodził twardą linię męskich ust. Och, ta Mary! Przytuli się, taka cieplutka od snu i wiadomo, że wrócą zaraz do łóżka. Naturalnie, nie po to, żeby zasnąć. Przecież dobrze pamiętał, że Maris została poczęta takiej właśnie pięknej księżycowej nocy. Wolf wtedy też nie mógł spać, bo jego najstarszy syn, Joe, gdzieś tam za Oceanem, wyruszał na swoją pierwszą akcję. Wolf był tak samo spięty, jak kiedyś, kiedy to on ruszał do walki podczas wojny w Wietnamie.

Na szczęście, minął już czas, gdy spontaniczna namiętność mogła zaowocować nowym potomkiem. Teraz ktoś inny w klanie Mackenziech przejął pałeczkę, a Wolf i Mary byli dumnymi dziadkami. W końcu dziesięcioro udanych wnucząt to plon nie najgorszy...

Dziś wieczorem był bardzo niespokojny. Stary wilk, przywódca stada, nie może pogrążyć się we śnie, jeśli nie wie, gdzie są jego młode. Nieważne, że to już ludzie dorośli, samodzielni, a niektórzy z nich mają swoje potomstwo. Dla Wolfa jego dzieci... No, to po prostu jego dzieci. Był zawsze dla nich, gdy go potrzebowały i lubił wiedzieć, gdzie stoi łóżko, w którym przyjdzie im się przespać. Nigdy jednak nie żądał informacji na tematy intymne, dyskretne, uważał, że pewnych rzeczy nawet rodzice nie powinni wiedzieć. Ale taka wiadomość, na przykład, w którym ze stanów Ameryki teraz się znajdują, zadowoliłaby go w zupełności. Niestety, często nie wiedział nawet, do jakiego kraju jego dzieciaki wysłano...

O Joego był spokojny. Wiadomo, gdzie przebywa jeden z naczelnych dowódców sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Oczywiście jest w Pentagonie, za biurkiem... Znając jednak Joego, był święcie przekonany, że wolałby teraz zapiąć pasy w stalowym ptaku i polecieć wysoko! Jakiż wspaniały był z niego pilot! Gdyby kazali mu lecieć na blacie od biurka, też by poderwał go z ziemi i wyciągnął z niego, co najlepsze. Choć podobno największym wyzwaniem w jego życiu było małżeństwo z Caroline. Joe twierdził, że większym niż powietrzna walka z czterema przeciwnikami jednocześnie.

Caroline... Po surowej twarzy Wolfa znów przemknął uśmiech. Synowa geniusz! IQ, czyli iloraz inteligencji, niebywale wysokie, dwa doktoraty, z fizyki i informatyki. Troszkę arogancka, troszkę zmanierowana. I niebywała. Zaraz po urodzeniu pierwszego syna zrobiła licencję pilota. Ot, po prostu. Żona pilota wojskowego musi umieć wzbić się w powietrze. Uzyskanie licencji pilota małych odrzutowców zbiegło się z narodzinami trzeciego syna. Urodziła ich w sumie pięciu, po czym oświadczyła mężowi stanowczo, że na tym poprzestaną. Ona pięć razy dała mu szansę zostania ojcem córki, a on tej szansy nie wykorzystał...

Joe błyskawicznie wspinał się po szczeblach kariery wojskowej. W którymś momencie zasugerowano mu delikatnie, czy nie lepiej by było, gdyby małżonka zrezygnowała z pracy w spółce, która bardzo intensywnie zaangażowana jest w kontrakty rządowe. Tak dla świętego spokoju, żeby nikt nie zarzucił kumoterstwa.

Dla Joego problem nie istniał.

- Panowie - oświadczył zwierzchnikom, a jego jasnoniebieskie, nieruchome spojrzenie miało siłę lasera. - Jeśli mam wybierać między żoną a karierą, to już dziś składam rezygnację.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwano, tym niemniej na ten temat nigdy już więcej nie było żadnych uwag.

O Michaela Wolf również się nie martwił, tego najbardziej zasiedziałego spośród jego synów. Własne ranczo to miejsce, które przykuwa na zawsze. A Michael bardzo wcześnie oznajmił, że chce być ranczerem. Teraz dumny właściciel olbrzymiej połaci ziemi w pobliżu Larame z powodzeniem hodował bydło, no i dwóch synów.

Mike tylko raz zrobił zamieszanie wokół swojej osoby, kiedy ogłosił, że żeni się z Sheą CoIvin. Wolf i Mary dali im swoje błogosławieństwo, ale matka Shei, Pamela Hearst Colvin nie była zachwycona, jako że ona sama, wbrew woli ojca, spotykała się kiedyś z Joem. A teraz dziadek był wściekły, że jego ukochana wnuczka, nomen omen, chce wyjść za Mackenziego. Mike, jak to Mike, chciał po prostu mieć Sheę, reszta go nie obchodziła, ale łagodna, czuła Shea była w rozterce. Znalazła jednak dość siły, żeby stanąć okoniem, kiedy dziadek zażądał, aby odwołała ślub. W końcu całą sprawę ucięła Pam. Kiedy Hearst grzmiał, że wydziedziczy wnuczkę, jeśli wyjdzie za jednego z tych przeklętych indiańskich mieszańców, Pam - a działo się to na środku sklepu jej ojca Hearsta - wypaliła mu prosto w  twarz:

- Proszę bardzo! Ze swoim testamentem możesz robić, co chcesz! A nami nie będziesz rządził! Kiedyś już zabroniłeś mi spotykać się z Joem, choć był to jeden z najprzyzwoitszych chłopaków, jakich znałam. I nie mam zamiaru dopuścić, żeby teraz przez ciebie cierpiała moja córka. Shea kocha Michaela i będzie go miała. A ty możesz dalej karmić się swoją nienawiścią. Nie zdziw się tylko, jeśli wnuczka odsunie się od ciebie, i nie będziesz miał okazji poznać swoich prawnuków!

Mike poślubił Sheę, a stary Hearst, choć nadal gderał i narzekał, swoich dwóch prawnuków po prostu uwielbiał i okropnie rozpuszczał. Druga ciąża Shei była trudna, przebiegała z wielkimi komplikacjami. Omal nie skończyła się tragicznie, i dla matki, i dla dziecka. Lekarze oświadczyli, że Shea nie powinna już więcej rodzić. Na szczęście Shea i Mike marzyli tylko o dwójce i to marzenie już się im spełniło. W rezultacie więc na ranczo, w otoczeniu koni i bydła, rosło dwóch małych zuchów, a Wolfowi do dziś zdarzało się uśmiechać i z niedowierzaniem kręcić głową. Bo kto by to pomyślał. Prawnuki Hearsta nosiły jego nazwisko! Nazwisko Mackenziech!

Z Joshem też nie ma problemu, wiadomo gdzie jest - w Seattle, razem z małżonką i trzema synami. Josh, podobnie jak Joe, urodził się po to, żeby latać. Wybrał jednak służbę w marynarce, prawdopodobnie nie chciał być posądzany o to, że odnosi sukcesy tylko dlatego, że jego brat jest generałem i pracuje w Pentagonie. Josh, zawsze pogodny i otwarty, różnił się od swoich poważnych braci, ale nigdy nie brakowało mu żelaznej konsekwencji i determinacji w dążeniu do osiągnięcia celu. Sztywna noga była pamiątką po katastrofie, z której cudem udało mu się ujść z życiem. O dalszej karierze w wojsku nie było mowy. Josh, jak zwykle, podszedł do tego bardzo pogodnie. Żadnego rozdzierania szat, cały czas miał świadomość, że wszystko jeszcze przed nim. W tamtym konkretnym momencie było jeszcze przed nim zakochanie się w Loren Page, bardzo urodziwej, wysokiej pani doktor, która zajmowała się jego pogruchotaną nogą. Josh, dotychczas raczej odporny na wdzięki niewieście, ruszył w zaloty, leżąc jeszcze na łożu boleści. Do ślubu szedł o kulach. Obecnie ta para ma już trzech synów. Josh pracuje w przemyśle lotniczym, zajmuje się konstrukcją myśliwców nowego typu, a Loren robi specjalizację w szpitalu  miejskim w Seattle.

Maris też można bez trudu zlokalizować. Jest w Montanie, układa i trenuje konie tamtejszych hodowców, rozważa też najnowszą, ciekawą propozycję pracy - w Kentucky, przy folblutach. I tak jak chłopcy do samolotów, Maris urodziła się do koni. Potrafiła ułożyć najbardziej oporną bestię, miała niesamowitą rękę i Wolf, jej ojciec i nauczyciel, w skrytości ducha przyznawał, że uczeń chyba już zdołał prześcignąć mistrza. A mistrz kochał swoją jedynaczkę nad życie, od tej pierwszej chwili, kiedy w wieku dziesięciu minut spojrzała na niego sennymi oczkami. Maris zresztą, jako jedyna z jego dzieci, miała oczy ciemne, jak on. Chłopcy, choć ciemnowłosi, wzięli oczy po matce, jasnoniebieskie. Ale Maris, z kolei, mimo koloru oczu, była do matki bardzo podobna. Też drobniutka, niewysoka,   miała   te   same   połyskliwe,   brązowe włosy, jasną, prawie przeźroczystą cerę, no i żelazną siłę woli. O, tak.

Joe, Mike, Josh i Maris... O tę czwórkę stary wilk nie musi się martwić. Sen z powiek spędza mu zupełnie kto inny.

Chance. To chłopaczysko nieustannie gnało gdzieś w świat. Ściślej - gnał go tam wymóg chwili i nigdy nie było wiadomo, w którą stronę. Ale o Wyoming nie zapominał, wracał do domu na wzgórzu, do jedynego domu rodzinnego, jaki znał. Dziś zresztą dzwonił z Belize z wiadomością, że wkrótce przyjedzie. Chciałby troszkę odpocząć przed następnym... wyjazdem. Wolf odszedł ze słuchawką jak najdalej, żeby Mary nie mogła dosłyszeć, i jak najciszej spytał, czy rana nie jest groźna.

-              Nie jest źle — odparł lakonicznie Chance.

- Kilka szwów, tyle samo przetrąconych żeber. Dali nam trochę popalić.

Wolf o nic więcej nie pytał. Chance, as wywiadu, wykonywał dla rządu zadania natury bardzo delikatnej. O swej pracy mówił rzadko, prawie nigdy. A z ojcem mieli niepisaną umowę. Przed Mary zawsze wszystko jest O.K., żadnego niebezpieczeństwa i żadnych ran.

Odłożył słuchawkę, odwrócił się, i napotkał, niestety, przeszywające spojrzenie niebieskich oczu żony.

-              Czy rana nie jest groźna! - powtórzyła Mary przeciągle, biorąc się pod boki.

Wolf wiedział, że żadne kłamstwo nie miałoby sensu. Zamiast więc kręcić, przytulił drobniutką, groźną żonę do siebie i pogłaskał po miękkich włosach. Jego miłość do żony była wręcz powalająca. Niestety, nie potrafił uchronić jej przed zmartwieniem.

-              Powiedział, że nie jest źle. Reakcja była natychmiastowa.

-              Chcę, żeby był tutaj.

-              Wiem, kochanie. Ale wiemy też oboje, że Chance nigdy nie kłamie. I jeśli mówi, że nie jest źle, to mówi prawdę.

Przytulił ją jeszcze mocniej i westchnął. Chance to Chance. Był jak pantera, szybka, czarna, bezszelestna i nie tolerująca żadnych więzów. Przywiązali go do siebie miłością, niczym innym nie dałoby się go oswoić. Nauczył się akceptować granice, jakie wyznacza cywilizacja, ale w środku pozostał sobą. Tylko jednej osobie udawało się go zniewolić do końca. Mary. Był bezradny wobec jej przeogromnej miłości i choć w jego oczach widać było panikę, pozwalał potulnie, aby mu dogadzała, rozpieszczała, w razie potrzeby pielęgnowała, opatrywała, jednym słowem tłamsiła matczyną opieką.

Mary troszczyła się, naturalnie, o wszystkie swoje dzieci. Ale Chance był dzieckiem szczególnym. Kiedy Mary go znalazła, miał już czternaście i pół roku. Nie pamiętał, czy ktoś kiedyś dał mu jakieś nazwisko, czy miał jakiś dom. On właściwie od zawsze był na jakimś niekończącym się „gigancie", wymykając się skutecznie opiece społecznej, która  miała  wobec  niego   jak najlepsze  zamiary.

Wszystko, co było mu potrzebne, po prostu kradł - jedzenie, ubranie, pieniądze. Dzięki nadzwyczajnej inteligencji sam nauczył się czytać z gazet i czasopism, które wyciągał z koszy i śmietników. Kiedyś zajrzał do biblioteki i wsiąkł w to. Lubił tam przesiadywać, oczywiście, czytając. Korciło go też, żeby zadekować się tam kiedyś na noc. Ale tylko na jedną, bo nie wyobrażał sobie, że w jednym miejscu mógłby spędzić więcej niż jedną noc.

I może by jakoś dotrwał tak do wieku dorosłego, gdyby nie wyjątkowo podstępna grypa. Powaliła go z nóg na poboczu tej właśnie drogi, którą Mary Mackenzie wracała z pracy do domu. Był wyższy od Mary o dobre dwadzieścia centymetrów, zdołała go jednak jakoś wtłoczyć do swojego vana i zawieźć do najbliższego lekarza. Doktor Nowacki stwierdził, że grypa przeszła w obustronne zapalenie płuc i Chance’a zabrano do szpitala, oddalonego o dobre sto kilometrów.

Mary pojechała do domu, opowiedziała wszystko Wolfowi i kazała się natychmiast zawieźć do tego szpitala. Chance leżał na oddziale intensywnej terapii. Pielęgniarki nie chciały wpuścić Wolfa i Mary, nie byli przecież rodziną. Szpital zawiadomił opiekę społeczną i podobno odpowiednia osoba była już w drodze. Pielęgniarki były bardzo uprzejme, ale nieugięte, no, ale Mary była jeszcze bardziej nieugięta. I nawet buldożerem nie dałoby się jej usunąć ze szpitala. W końcu państwa Mackenziech wpuszczono do chorego. Jedno spojrzenie na nieprzytomnego chłopca wystarczyło, aby Wolf pojął, co jego żonę tak w tym chłopcu ujęło. Otóż musiał on mieć w sobie indiańską krew. Był tak podobny do ich własnych synów, że Mary nie mogła o nim zapomnieć. Bo to byłoby tak, jakby zapomniała o własnym dziecku.

Doświadczone oko Wolfa natychmiast dokonało oceny. To nie jest pół-Indianin, chłopak ma w sobie tylko domieszkę indiańskiej krwi, może jedną czwartą, nie więcej. Ale na pewno ma, to nie ulega żadnej wątpliwości. Dłonie ciemne, a paznokcie wydają się prawie białe. A paznokcie białego Amerykanina, nawet opalonego na brąz, zawsze będą miały odcień różowy. Poza tym włosy. Bardzo ciemne, prawie czarne, wyjątkowo grube, gęste i proste. Kości policzkowe osadzone bardzo wysoko, nos wydatny, z lekkim garbkiem, usta duże, bardzo wyraziste.

Ładniejszego chłopaka Wolf w swoim życiu nie widział.

Mary podeszła do chłopca, który leżał, taki duży i bezbronny, na białym prześcieradle. Położyła dłoń na jego czole i pogłaskała po głowie.

- Wydobrzejesz, chłopcze - powiedziała cicho. - Ja się tym zajmę.

Powieki chłopca drgnęły, uniosły się i Wolf po raz pierwszy zobaczył jego oczy. Jasnobrązowe, prawie złociste, otoczone ciemniejszą obwódką. Chłopak przez sekundę wpatrywał się w Mary, potem spojrzał na Wolfa i w jego oczach pojawił się strach.

Wolf podszedł do łóżka, stanął z drugiej strony, naprzeciwko Mary.

—              Nie bój się, chłopcze — powiedział głosem jak najłagodniejszym. - Jesteś w szpitalu. Jesteś chory, masz zapalenie płuc.

A potem, odgadując, co jest przyczyną lęku, dodał:

-              Nie pozwolimy, żeby oni cię zabrali.

Chłopiec jakby się odprężył. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ciemną, surową twarz Wolfa, potem powieki mu opadły i zasnął.

Stan chłopca poprawiał się z dnia na dzień, a Mary podjęła już decyzję. Żadne instytucje, nawet najlepsze, nawet na jeden, dwa dni-wykluczone. Chłopiec musi się znaleźć w normalnym domu. Pociągnęła za odpowiednie sznurki, przed kilkoma osobami wygłosiła płomienne przemówienia, i nawet, co nie było w jej zwyczaju, poprosiła Joego, aby wykorzystał swoje znajomości. Jej wytrwałość okazała się skuteczna.

Prosto ze szpitala mogli zabrać go do swojego domu na wzgórzu. I nie trzeba było nadzwyczajnej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie, że ten chłopiec nikomu nie będzie wdzięczny, nikomu też nie okaże ani życzliwości, ani odrobiny zaufania.

Nie rozmawiał z nikim. Na pytania odpowiadał, owszem, ale najchętniej jednym tylko słowem. Przyzwyczajał się do nich bardzo powoli i opornie. Przecież dotychczas zawsze był sam, a teraz nagle wstawiony został w sam środek licznej, wesołej i bardzo zżytej ze sobą rodziny. Po raz pierwszy w życiu miał dach nad głową, i to co noc. Miał pokój tylko dla siebie i pełny brzuch. W szafie wisiały ubrania na zmianę, kupione dla niego, a na nogach miał nowe buty.

Był jeszcze zbyt słaby, aby uczestniczyć w codziennych domowych zajęciach, ale Mary od razu zaczęła go edukować. Chance nie stawiał oporu, ciągnął do książek jak głodny szczeniak do suki. Ale tylko do książek, bo od ludzi trzymał się z daleka, co najmniej na długość ramienia. Ale jego bystre, przenikliwe oczy notowały każdy szczegół wzajemnych stosunków w rodzinie. I w końcu kiedyś, kiedy poczuł się dostatecznie bezpiecznie, wyznał nagle, że on ma jakieś tam imię. Ludzie zawsze wołali na niego „Sooner"*. Jak na jakiegoś kundla.

- Wcale nie, chłopcze. I to jest jakiś trop - zaprotestował Wolf. - Dobrze wiesz, że masz w sobie krew indiańską. „Soonerami" nazywa się ludzi z Oklahomy, a więc ty masz w sobie krew Indian z plemienia Czerokezów.

Chłopiec milczał, ale jego twarz pojaśniała.

Stosunki Chance'a z poszczególnymi członkami rodziny układały się rozmaicie. Mary, nie zrażając się niczym, od pierwszej chwili matkowała mu w sposób jak najbardziej naturalny. Chłopiec był speszony, ale nie okazywał niezadowolenia. Po prostu w jej rękach miękł.

Wobec Wolfa zachowywał jak największą ostrożność, jakby zakładał, że ten wielki mężczyzna w każdej chwili może rzucić się na niego z pięściami. Wolf oswajał go tak, jak to się robi z dzikimi końmi.

Dał mu czas, żeby się do wszystkiego przyzwyczaił i poczuł bezpieczny, potem zaoferował mu szacunek i męską przyjaźń. A na końcu, jak najostrożniej - ojcowską miłość.

Michael uczył się wtedy w college'u. Kiedy przyjechał do domu, od razu wyznaczył chłopcu miejsce w kręgu rodzinnym. Sooner od samego początku w towarzystwie Mike'a czuł się odprężony, wyczuwając jego spokojną akceptację.

* Sooner (ang.) - wcześniej, prędzej - tak nazywano osadników, którzy zajmowali ziemię przed urzędowym nadaniem. Soonera-mi nazywa się do dziś mieszkańców Oklahomy.

Tak samo nie było problemu z Joshem, pogodnym i serdecznym, na którego po prostu nie można się było boczyć. Josh sam obarczył siebie zadaniem wprowadzenia Soonera w tajniki pracy na ranczo, i to on nauczył go jeździć konno, choć był najsłabszym jeźdźcem w rodzinie. Nie znaczy to, że był jeźdźcem złym. Po prostu inni byli od niego lepsi, zwłaszcza Maris. Josh nie przejmował się tym, on i tak swoje serce, podobnie jak Joe, oddał samolotom. A ponieważ się nie przejmował, więc może dlatego stać go było na więcej cierpliwości niż kogoś innego.

Maris, drobniutka dwunastolatka, od pierwszej chwili zajęła stanowisko, że Sooner należy do niej tak samo jak jej bracia. Niezrażona jego małomównością, zagadywała nieustannie, przekomarzała się z nim, robiła różne psikusy, od których młodsze siostry nie potrafią się powstrzymać. Sooner obserwował Maris bardzo podejrzliwie, ponieważ mała kobietka zachowywała się zupełnie inaczej niż ta druga, nieco większa i starsza, zadręczająca go nieustanną troską. Ale to Maris swoimi głupimi żarcikami wywołała na twarzy Soonera jego pierwszy uśmiech i nauczyła go, jak rozmawiają ze sobą członkowie jednej rodziny. Do dziś zresztą Maris zajmowała w sercu Chance'a miejsce szczególne. Tylko ona jedna mogła troszkę się z niego pośmiać, mogła go nawet wkurzyć, jednym słowem pozwalał jej na więcej niż pozostałym członkom rodziny.

Naprawdę skomplikowane stosunki wytworzyły się między Soonerem i Zane'em. Obaj chłopcy byli w jakiś sposób bardzo do siebie podobni. Zane też był czujny, opanowany i też miał w sobie ducha wojownika. Bardzo wysoki i silny, poruszał się jak kot, bezszelestnie i z nieprawdopodobną zręcznością. Wolf wszystkie swoje dzieci uczył samoobrony. Zane zabrał się do tego z taką łatwością, jakby nakładał stare, wychodzone buty, jakby samoobrona została wymyślona specjalnie dla niego. A kiedy zaczęła się nauka strzelania, okazało się, że ma oko snajpera i nadludzką cierpliwość.

Instynkt wojownika podpowiadał Zane'owi jedno: bronić. Od pierwszej chwili, kiedy intruz wtargnął do domu, na święte terytorium rodziny, Zane był w stanie najwyższej gotowości. Nie dokuczał Soonerowi, nie wyśmiewał go ani nie był wobec niego nieuprzejmy. To nie byłoby w stylu Zane'a. Nie odrzucił go, ale też i nie powitał z radością. Zachowywał dystans, a Sooner przyjął taką samą taktykę. Ignorowali siebie nawzajem...

Kiedy dzieci same wypracowywały swoje relacje z Soonerem, Wolf i  Mary energicznie pchali do przodu sprawę adopcji. Naturalnie, spytali chłopca, czy on tego chce. Sooner, jak to Sooner, wzruszył ramionami i odparł krótko bezbarwnym głosem: -   Jasne.

A ponieważ powiedział to nie kto inny, tylko Sooner, Mary nie miała wątpliwości. Było to namiętne błaganie i Mary podwoiła wysiłki.

Tego samego dnia, kiedy Sooner oficjalnie zgodził się na swoją adopcję, on i Zane załatwili sprawy między sobą.

Wolf zauważył kłęby kurzu, wzbijające się za ogrodzeniem padoku. Ale na ogrodzeniu siedziała sobie spokojnie Maris, nie było więc powodu do niepokoju. Na pewno któremuś z koni zachciało się uwalić w piach. Wolf zabrał się znów za swoją robotę, po paru minutach jednak do jego uszu dobiegły dziwne głuche odgłosy, przypominające odgłosy uderzeń.

-              Co się dzieje, Maris?- - spytał, szybkim krokiem podchodząc do córki.

-              Oni chcą to z siebie wybić - powiedziała, nie odwracając nawet głowy.

Wkrótce dołączył Josh i wszyscy obserwowali walkę. Obaj chłopcy byli wysocy, umięśnieni, bardzo silni jak na swój wiek. A zasady walki były osobliwe. Chłopcy stali przed sobą i kolejno dawali sobie w twarz. Pięściami. Kiedy któryś z nich został znokautowany, natychmiast podnosił się z ziemi i na chwiejących się nogach znów stawał przed przeciwnikiem..

Maris zsunęła się z ogrodzenia i stanęła obok Wolfa, biorąc go za rękę. Czuł, jak za każdym ciosem mała ręka drży, ale twarz dwunastolatki była skupiona i poważna, jak pani nauczycielki. Maris Elisabeth Mackenzie miała wszystko pod kontrolą. Dała im pięć minut.

-              Hej, hej! - zawołała dźwięcznym głosikiem.

- Kończymy, chłopcy! Za dziesięć minut kolacja wjeżdża na stół!

Odwróciła się i wolnym krokiem ruszyła do domu, w pełni przekonana, że walkę na padoku wstrzymała. Po prostu już koniec. Chłopcy poprztykali się, jak to w rodzinie, a teraz trzeba iść na kolację.

Walka jednak nie dobiegła jeszcze końca. Obaj chłopcy odprowadzili wzrokiem oddalającą się niewielką postać, potem Zane odwrócił się do Soonera, i łypnąwszy zapuchniętym okiem, warknął:

-              Jeszcze raz! - I rąbnął Soonera w twarz.

Sooner upadł. Pozbierał się z ziemi i odpłacił pięknym za nadobne. Teraz Zane wylądował na ziemi. Wstał, otrzepał się z kurzu i wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie obolałe dłonie i obaj wolnym krokiem podążyli na kolację.

Przy kolacji Mary przekazała Soonerowi wiadomość, że w sprawie adopcji uzyskali zielone światło. Nie odpowiedział nic, ale jasnobrązowe oczy w zmaltretowanej twarzy rozbłysły.

-              A więc jesteś już prawdziwym Mackenzie - oświadczyła Maris z wielką satysfakcją. – Teraz powinieneś wybrać sobie jakieś prawdziwe imię.

Nie przyszło jej  do głowy, że wybór imienia wymaga nieco czasu do namysłu. Ale co powiedziała, to powiedziała. Wzrok Soonera przemknął po twarzach członków rodziny, którą zesłał mu dobry los, i na opuchniętych ustach pojawił się krzywy uśmiech.

- Chance.*

W ten sposób bezimienny chłopiec został Chance'em Mackenziem.

Walka na padoku nauczyła Zane'a i Chance'a wzajemnego szacunku. Przyjaźń rodziła się powoli, ale bardzo skutecznie. Z biegiem lat stali się sobie nadzwyczaj bliscy, prawie jak bracia bliźniacy. Stoczyli ze sobą jeszcze niejedną walkę, ale w Ruth, w stanie Wyoming, powszechnie było wiadomo, że jeśli ktoś zamierza zadrzeć z którymś z chłopców, musi liczyć się z tym, że będzie miał i z drugim do czynienia. We dwóch byli w stanie znokautować każdego.

Obaj wstąpili do marynarki wojennej. Zane wylądował w jednostce specjalnej SEAL, Chance w wywiadzie. Chance odszedł z marynarki, ale dalej zajmował się wywiadem, działając już w innej strukturze, a Zane dowodził teraz SEAL-em.

* Chance (ang.) - szansa, okazja, sposobność.

Zane...

Nagle Wolf pojął, dlaczego jest taki niespokojny. Znów nie wiedział, gdzie jest Zane, a jednocześnie doskonale wiedział, co to jest SEAL. Widział ich w akcji, kiedy był w Wietnamie. Zespół nieprawdopodobnie   zgranych   ludzi,   ludzi   najlepszych, najsilniejszych,  najlepiej  wyszkolonych. Ale ci ludzie nie byli nieśmiertelni.

Szkolenie w SEAL-u potwierdziło i rozwinęło wrodzone cechy Zane'a. Zrobiło z niego perfekcyjną maszynę bojową, w większym jednak stopniu korzystającą z mózgu niż z siły mięśni. Stał się jeszcze silniejszy, jeszcze bardziej niebezpieczny, ale nauczono go też, jak siebie kontrolować i działać rozważnie. W rezultacie większość ludzi, z którymi się stykał, nie miała pojęcia, że ten oto poważny, opanowany mężczyzna potrafi zabić gołymi rękami na dwadzieścia różnych sposobów.

Ze wszystkich dzieci Wolfa to właśnie Zane najlepiej potrafił obronić samego siebie. Jednocześnie to jednak on narażał się na największe niebezpieczeństwo.

Od strony łóżka dobiegł go cichutki szept i szelest prześcieradeł. Odwrócił się. Mary wysuwała się z pościeli. Podeszła do męża, objęła jego twardy, krzepki tors i złożyła głowę na jego piersi.

-              Zane?- Myślisz o nim, prawda- - spytała cicho.

-              Tak... o nim.

-              Sądzę, że wszystko z nim w porządku. Gdyby coś się działo, czułabym to, jak każda matka.

Wolf uniósł jej twarz, pocałował, najpierw delikatnie, potem z coraz większą żarliwością. Objął ją mocniej, czuł, jak zadrżała. Od pierwszego spotkania łączyła ich wielka namiętność, a upływ czasu niczego tu nie zmienił. Wziął ją na ręce, zaniósł z powrotem do łóżka i z ulgą wtulił się w jej ciepłe, miękkie ciało. Kochali się, tak samo namiętnie jak zawsze. Czas naprawdę niczego nie zmienił.

Ale kiedy Mary zasnęła, Wolf znów długo spoglądał w okno.

Gdzie jest Zane?

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Zane Mackenzie był bardzo niezadowolony.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lasotka.pev.pl