Linz Cathie - Pechowe zaręczyny(2), zachomikowane(2)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cathie Linz
Pechowe zaręczyny
Tytuł oryginału: Bridal Blues
Przekład: Urszula Szczepańska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Powiadam ci raz jeszcze – Alberta Beasley podniosła głos – że ten
człowiek był nagi jak go Pan Bóg stworzył.
Nie wierząc własnym uszom, Melissa Carlson uniosła głowę znad sterty
książek, które musiała skatalogować. Latem, o tak wczesnej porze, Biblioteka
Publiczna w Greely była zwykle pusta. Zresztą nigdy nie mieli tu kłopotów z
nagimi mężczyznami!
– Nonsens – odparła Beatrice, młodsza o trzy minuty siostra Alberty. –
Powinnaś się wybrać do okulisty.
Melissa odetchnęła z ulgą. Siostry Beasley musiały się o coś sprzeczać. Obie
pełne wigoru, chociaż dawno przekroczyły siedemdziesiątkę, nie wyobrażały sobie
chyba dnia bez kłótni. Jak na bliźniaczki, wcale nie były do siebie podobne.
Alberta miała krótko ostrzyżone siwe włosy, które pasowały do jej surowego
charakteru. Beatrice, z lekko kręconymi białymi włosami, ciepłym błyskiem w
niebieskich oczach, sprawiała wrażenie osoby życzliwej i pogodnej. Stalowy wzrok
Alberty mówił, że nic się przed nim nie da ukryć.
– Co o tym sądzisz, Melisso? – Pytanie zadała Alberta, ale obie siostry
jednocześnie odwróciły głowy. – Słyszałaś o naszym tajemniczym nieznajomym?
Tym, który w stroju Adama paraduje po dachu?
– Chcecie powiedzieć, że na dachu biblioteki jest jakiś nagi mężczyzna? –
zapytała Melissa, wyraźnie zmieszana.
– Ależ nie – odparła Alberta. – Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
Mówię o nagim mężczyźnie na dachu willi Poindexterów. Tej położonej nad
jeziorem Moment.
– A ja twierdzę – Beatrice pomachała koronkową chusteczką – że ten
człowiek nie był nagi, tylko miał na sobie niebieskie dżinsy.
– Tak czy inaczej, Melisso – Alberta nie dawała za wygraną – słyszałaś o
nim czy nie?
– Nie słyszałam.
Nareszcie, ucieszyła się w duchu Melissa. W spokojnym, nudnym o tej porze
roku miasteczku coś się wydarzyło, więc może przestaną w końcu plotkować o jej
zerwanych zaręczynach z Wayne'em Turnerem. Przez cały tydzień, odkąd jej
narzeczony zniknął niespodziewanie na dziesięć dni przed ślubem, ludzie nie
mówili o niczym innym.
Słyszała, jak szepczą po kątach, że „zostawił ją na lodzie”, „dał nogę” i o
tym, co napisał w krótkim pożegnalnym liście. Prawdę mówiąc, pomyślała teraz
gorzko, nie był to list, tylko kilka słów na świstku papieru, a Wayne nie
pofatygował się nawet, żeby podrzucić go pod drzwi jej własnego domu. Pewnie
mu się spieszyło, a bibliotekę miał po drodze na stację, z której odjeżdża ekspres
do Chicago. Uciekł z Rosie, pracownicą salonu piękności „Cut N’Curl”.
Sensacja rozniosła się natychmiast, bo zanim kartka dotarła do rąk Melissy,
zdążyły ją przeczytać dwie osoby. W Illinois, w takim małym miasteczku jak
Greely, gdzie wieści rozchodzą się lotem błyskawicy, historia o gwałtownym
zerwaniu zaręczyn nie mogła pozostać bez echa. Sytuację pogarszał fakt, że to
właśnie Wayne nalegał na huczne wesele z udziałem całego niemal miasta. Kobiety
u fryzjera, mężczyźni w kolejce po ziarno siewne – wszyscy bez wyjątku zaczęli
się prześcigać w spekulacjach i domysłach.
Kimkolwiek więc był ów tajemniczy mężczyzna, Melissa dziękowała losowi,
że się pojawił i zwrócił na siebie uwagę.
– Czy to znaczy, że my pierwsze ci powiedziałyśmy? Świetnie! –
wykrzyknęła radośnie Alberta. – Wścibska panna Cantrell będzie się miała z
pyszna. A wiesz, czego się dowiedziałam w biurze nieruchomości? Wyobraź sobie,
ten człowiek wynajął domek na miesiąc wakacji. Nie zdradzili mi, niestety, jego
nazwiska. Ale sama powiedz: kto by chciał spędzać urlop w takim Greely? Od lat
nikt nie mieszkał w tamtym domku. Nie wiem, jak wam, ale mnie cała sprawa
wydaje się mocno podejrzana.
Melissa uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała z doświadczenia, że Albercie
Beasley wszystko wydawało się podejrzane. Starsza pani wyobrażała sobie, że jest
żywym wcieleniem panny Marple – detektywa w spódnicy z kryminałów Agathy
Christie. Inni zaś, szczególnie panna Cantrell, byli tylko „wścibskimi plotkarzami”.
O wilku mowa, pomyślała Melissa na widok panny Cantrell, która szybkim
krokiem, z wypiekami na twarzy, zmierzała wprost ku jej biurku.
– Słyszałyście, drogie panie, o tajemniczym mężczyźnie…
– Który wynajął domek Poindexterów – przerwała jej z satysfakcją Alberta.
– Oczywiście. Nie tylko słyszałyśmy, ale widziałyśmy go na własne oczy. A pani?
Czy dokładnie mu się przyjrzała?
– Owszem, widziałam go na dachu.
– Miał na sobie jakieś ubranie czy też był nagi? – Alberta zabrała się do
przesłuchania.
– Tego… nie jestem pewna. – Panna Cantrell osłupiała z wrażenia.
– Żadnego zmysłu obserwacji – mruknęła Alberta. – A więc nie pomoże nam
pani rozstrzygnąć sporu. Oglądałyśmy go przez lornertkę i nie jesteśmy pewne…
– Bo też lornetki teatralne służą do zupełnie innych celów – przerwała jej
Beatrice.
– Słusznie – odparła Alberta. – Nam by się przydał porządny teleskop. Ale
wracając do naszego podejrzanego, zauważyłam jedynie, że ma ciemne włosy, jest
przystojny, no i nadal twierdzę, że zapomniał się ubrać. Może należy do tych
nudystów, czy jak im tam.
– A ja jestem pewna, że miał na sobie niebieskie dżinsy. – Beatrice ani
myślała dawać za wygraną. – Czy odwiedził już bibliotekę? – zwróciła się do
Melissy.
– Sądzisz, że jakiś nudysta będzie korzystał z biblioteki? – Alberta pokiwała
z ubolewaniem głową. – Cóż za bezsensowny pomysł! I pomyśleć, że jesteś moją
siostrą.
– Jestem. I powtarzam ci, że robił coś na dachu w niebieskich dżinsach.
Zauważyłam również, że ma imponujący tors. Ale nie taki owłosiony jak u goryla.
Śniady i muskularny.
– Zupełnie jak bohaterowie romansów, którymi się zaczytujesz.
– Żebyś wiedziała: wypisz, wymaluj! W przeciwieństwie do twoich
kryminałów, okładki moich książek ogląda się z przyjemnością. Wróćmy jednak do
tematu. Zastanawiam się, kim on jest i po co przyjechał do Greely. I to na cały
miesiąc… Melisso, jesteś pewna, że go nie znasz?
– Skąd pani przyszło do głowy, że mogę go znać? – Melissa uniosła ze
zdziwienia brwi.
– Jesteś jedyną osobą w mieście, której przydarzyło się ostatnio coś
ciekawego. Jeśli nie liczyć Olafsonów, których krowa wydała na świat bliźniaki.
– Wczorajszej nocy była pełnia księżyca – zauważyła panna Cantrell. –
Kiedy zbliża się pora pełni, ludzie robią dziwne rzeczy. Niektórzy popełniają
szaleństwa – jak narzeczony Melissy… Kto by pomyślał – szepnęła ze
współczuciem – że taki miły młody człowiek, przez wszystkich lubiany, zachowa
się jak barbarzyńca? Porzucił cię niemal przed ołtarzem. Coś podobnego nie
wydarzyło się w Greely od… No wiesz, od tamtej nieszczęsnej historii z twoją
matką.
Melissa żywiła złudną nadzieję, że uodporniła się na wszelkie ciosy i że
najgorsze ma już za sobą. A jednak obcesowe słowa pani Cantrell dotknęły ją do
żywego.
– Nie było żadnej pełni, kiedy Wayne czmychnął z miasta – ucięła zimno
Alberta. – Wróćmy lepiej do tajemniczego nudysty.
– Mieszkasz niedaleko jeziora, Melisso – Beatrice przypomniała o swoim
istnieniu. – Tylko dwie przecznice dalej. Mogłabyś mu złożyć sąsiedzką wizytę i
przedstawić się. Kto wie, może jest kawalerem.
– A może i mordercą. – Alberta zmroziła siostrę wzrokiem. – Chcesz swatać
dziewczynę z jakimś śmiertelnie niebezpiecznym nudystą? Nawet jeżeli porzucił ją
narzeczony, chyba nie jest aż w takiej rozpaczy, prawda, Melisso?
– Nie jestem w żadnej rozpaczy – odparła Melissa dobitnie, jakby próbując
za wszelką cenę ocalić resztki swojej godności. – A teraz pozwolą panie, że zajmę
się pracą. – Zanim jednak pochyliła się nad książkami, zdołała usłyszeć teatralny
szept panny Cantrell.
– Biedactwo! Wyobrażacie sobie, jakie to upokorzenie? Przyjść rano do
pracy i dowiedzieć się, że twój narzeczony odjechał w siną dal z inną kobietą?
Czułabym się strasznie.
Przez pierwsze dwa dni po ucieczce narzeczonego Melissa zachowywała się
jak sparaliżowana – jak gdyby fakty były zbyt bolesne, żeby przyjąć je do
wiadomości. Ale życie toczyło się własną drogą i musiała w końcu stawić mu
czoło. Przede wszystkim załatwić telefonicznie dziesiątki spraw związanych ze
ślubem: odwołać ceremonię kościelną, dostawę kwiatów, zaproszonych już gości.
W czasie każdej rozmowy umierała ze wstydu i upokorzenia. I wiedziała, że nie
zapomni tego uczucia do końca życia
– Dlaczego by nie… – Melissa mruczała pod nosem do samej siebie, stojąc
przed letnim domkiem Poindexterów z kawałkiem ciasta w ręku. Kiedy po pracy
wpadła do cukierni Strohmsona, nie umiała wybrać pomiędzy struclą z nadzieniem
truskawkowo-rabarbarowym a jagodowym.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]