Lewis - Cztery milosci(1), Polish version

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Clive Staples Lewis, Cztery miłości

Tł. Wańkowiczowa Maria, Wyd. Pax, Warszawa 1962 (Tytuł oryginału The Four Loves).

 

Bo nasze uczucia nie zabijają nas ani nie giną

DONNE

 

CHADOWI WALSH

poświęcam

), że jeśli mamy na myśli tylko to pragnienie, uważamy za miłość coś, co w ogóle nie jest miłością. Nie mogę już odmówić miłości-potrzebie nazwy miłości. Jednak ilekroć próbowałem rozumować wedle tych przesłanek, kończyło się to zawsze łamigłówką i sprzecznościami. Rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana, niż sądziłem.

Przede wszystkim zniekształcamy większość języków, z naszym włącznie, jeśli nie nazwiemy miłości-potrzeby miłością. Oczywiście język nie jest nieomylnym przewodnikiem, ale pomimo wszystkich braków zawiera sporą dozę intuicji i doświadczenia. Jeśli zaczynamy kpić sobie z niego, z czasem mści się na nas w ten czy inny sposób. Zatem nie idźmy lepiej za przykładem byle ignoranta i nie nadawajmy słowom dowolnego znaczenia zależnie od naszej fantazji.

Po wtóre musimy się wystrzegać nazywania miłości-potrzeby „wyłącznie” egoizmem. Wyłącznie jest zawsze niebezpiecznym słowem. Niewątpliwie można ulegać miłości-potrzebie, tak jak każdemu impulsowi, w sposób egoistyczny. Zachłanne i despotyczne żądanie miłości może być rzeczą wstrętną. Ale w zwykłym życiu nikt nie nazwie egoistą dziecka, dlatego że szuka ono u matki pociechy, ani człowieka dorosłego, dlatego że szuka towarzystwa kolegów. Ci, co czynią to najrzadziej, tak dorośli jak i dzieci, nie są zwykle osobami najbardziej bezinteresownymi. Tam, gdzie istnieje miłość-potrzeba, mogą się pojawić powody, dla których należy ją zahamować lub wyrzec się jej; jednak nieodczuwanie jej w ogóle jest zwykle oznaką chłodnego egoizmu. Ponieważ istotnie potrzebujemy jedni drugich („niedobrze jest być człowiekowi samemu”), więc jeśli ta potrzeba nie występuje w naszej świadomości jako miłość-potrzeba – innymi słowy, jeśli hołdujemy złudzeniu, że samotność jest dla nas czymś dobrym – to zły symptom duchowy, tak jak brak apetytu jest złym symptomem dla lekarza, bo ludzie naprawdę potrzebują pożywienia.

Po trzecie dochodzimy tu do czegoś znacznie ważniejszego. Każdy chrześcijanin zgodzi się na to, że jego zdrowie duchowe jest wprost proporcjonalne do miłości, jaką odczuwa do Boga. Ale miłość człowieka do Boga z samej swej natury musi być w znacznej mierze, a najczęściej całkowicie, miłością-potrzebą. Jest to zupełnie jasne, kiedy błagamy o wybaczenie naszych grzechów lub o pomoc w naszych udrękach. Staje się to coraz bardziej oczywiste wraz ze wzrostem świadomości – a powinna ona wzrastać – że cała nasza istota z samej swej natury jest jedną wielką potrzebą: niepełna, prymitywna, pusta a zarazem nieuporządkowana, wzywająca Tego, który może rozplątać najbardziej pogmatwane węzły i powiązać to, co chodzi dotąd luzem. Nie twierdzę, że człowiek nie potrafi ofiarować Bogu nic prócz miłości-potrzeby. Wzniosłe dusze mogą nas pouczyć o wyższych osiągnięciach. Ale chyba właśnie przede wszystkim one powiedzą nam, że te wyżyny przestaną być prawdziwymi łaskami, a staną się neoplatońskimi, a w końcu szatańskimi złudzeniami, z chwilą gdyby człowiek śmiał pomyśleć, że może na nich wyłącznie polegać i odrzucić czynnik potrzeby. „Bo – jak mówi Naśladowanie – najwyższe na najniższym wznosi się i opiera.” Stworzenie, które by stanęło przed obliczem Stworzyciela chwaląc się: „Nie jestem żebrakiem, kocham Cię bezinteresownie” – byłoby zuchwałe i głupie. Ci, co się najbardziej zbliżają do miłości-daru względem Boga, w następnej, a nawet w tej samej chwili będą się bili w piersi jak celnik, odsłaniając przed jedynym Dawcą swój niedostatek. I to jest zgodne z wolą Bożą. „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i uginacie się pod ciężarem” – zwraca się On do naszej miłości-potrzeby lub w Starym Testamencie mówi: „Rozszerz usta twoje, a napełnię je”.

Wobec tego jedna z miłości-potrzeb, ta największa, albo pokrywa się z najwznioślejszą, najzdrowszą, najbardziej realną duchową postawą człowieka, albo przynajmniej staje się jej głównym składnikiem. Pociąga to za sobą bardzo dziwne następstwa. Człowiek zbliża się najbardziej do Boga wtedy, kiedy jest w pewnym sensie – najmniej do Niego podobny. Bo cóż może być bardziej różne: pełnia i potrzeba, majestat i pokora, sprawiedliwość i pokuta, bezgraniczna potęga i krzyk o pomoc? Gdy się po raz pierwszy natknąłem na ten paradoks, oszołomił mnie i zniweczył wszystkie moje poprzednie próby pisania o miłości. Skoro się nad nim zastanowimy, dochodzimy mniej więcej do następujących wniosków.

Musimy rozróżnić dwa zjawiska, które – obydwa – można by nazwać „zbliżeniem do Boga”. Jedno z nich to podobieństwo do Boga. Wydaje się, że Bóg nacechował wszystko, co stworzył, pewnym podobieństwem do siebie. Przestrzeń i czas są na swój sposób odbiciem Jego wielkości, wszystko, co żyje – Jego płodności, życie cielesne – Jego energii. W wypadku człowieka podobieństwo to wzmaga się, gdyż jest on istotą rozumną. Wierzymy, że aniołowie obdarzeni są podobieństwem, którego brak człowiekowi: posiadają nieśmiertelność i bezpośrednią znajomość Boga. Wobec tego wszyscy ludzie, źli i dobrzy, wszyscy aniołowie nie wyłączając upadłych, są podobniejsi do Boga niż zwierzęta. Ich natura jest w tym znaczeniu „bliższa” Boskiej naturze. Ale istnieje również coś, co moglibyśmy nazwać bliskością przez zbliżenie. Znaczyłoby to, że stany, w których człowiek „najbliższy” jest Bogu, są tymi, w których najpewniej i najszybciej zbliża się do ostatecznego zjednoczenia z Bogiem, do wizji Boga, do rozkoszowania się Bogiem. Z chwilą gdy odróżniamy bliskość przez podobieństwo od bliskości przez zbliżenie, przekonujemy się, że nie są one koniecznie zbieżne. Mogą się pokrywać, ale mogą i nie.

Spróbujmy uciec się do analogii. Wyobraźmy sobie, że idziemy drogą wiodącą przez góry do wioski, w której stoi nasz dom. W południe dochodzimy do szczytu stromej skalnej ściany i znajdujemy się w prostej linii bardzo blisko domu, gdyż leży on u naszych stóp. Moglibyśmy rzucić weń kamieniem. Ale ponieważ nie jesteśmy alpinistami, nie możemy zejść. Musimy obchodzić dokoła może z jakieś pięć mil. Podczas tego détour wielokrotnie będziemy statycznie bardziej oddaleni od naszej wsi niż wówczas, gdyśmy siedzieli nad skalną ścianą. Ale tylko statycznie. W kategorii czynionych postępów zbliżamy się znacznie do naszej kąpieli i herbaty.

Ponieważ Bóg jest szczęśliwy, wszechmocny, wszechwładny i twórczy, gdy w życiu ludzkim pojawiają się szczęście, siła, wolność i płodność (umysłowa lub fizyczna), są one w pewnym znaczeniu podobieństwem i zbliżeniem do Boga. Ale nikt nie przypuszcza, że posiadanie tych darów ma jakikolwiek związek z naszym uświęceniem. Żaden rodzaj bogactw nie jest przepustką do królestwa niebieskiego.

Na szczycie skalnej ściany jesteśmy blisko naszej wsi, ale choćbyśmy tam nie wiem jak długo siedzieli, nie zbliżymy się do czekającej na nas kąpieli i herbaty. Tak samo podobieństwo, i w tym znaczeniu zbliżenie do Boga, którymi On obdarzył pewne istoty i pewne stany tych istot, jest czymś skończonym, wmontowanym w nie. To, co jest bliskie Niego przez podobieństwo, z tego jedynie tytułu nie zbliży się już nigdy bardziej. Samo określenie jednak – bliskie przez zbliżenie – zawiera w sobie pojęcie, że bliskość ta się zwiększa. Ale podczas gdy podobieństwo jest nam dane niezależnie od tego, czy dziękujemy zań, czy nie dziękujemy, czy robimy z niego dobry, czy też zły użytek, to zbliżenie choć zapoczątkowane i wspierane przez łaskę, jest czymś, czego sami musimy dokonać. Istoty stworzone są w rozmaity sposób obrazem Boga bez własnego współdziałania, a nawet zgody. Nie w ten jednak sposób stają się one synami Bożymi. Podobieństwo, którym zostały obdarzone dzięki synostwu, nie jest podobieństwem odzwierciedlenia ani portretu. W pewnym znaczeniu jest ono czymś więcej niż podobieństwem, jest zespoleniem czy zjednoczeniem naszej woli z wolą Boga, ale jest ono w zgodzie ze wszystkimi różnicami, o których wspominaliśmy. A zatem, jak powiedział lepszy pisarz ode mnie, nasze naśladowanie Boga w tym życiu, naśladowanie świadome w odróżnieniu od podobieństw, którymi nacechował On naszą naturę czy stany duchowe, musi być naśladowaniem wcielonego Boga: naszym wzorem Jezus nie tylko tam na Kalwarii, ale Ten z warsztatu, Ten wędrujący drogami, Ten, którego otaczały tłumy, Ten napastowany przez wrzaskliwe prośby i grubiańską opozycję, Ten, któremu ciągle przerywano, który nie miał chwili spokoju, którego samotność wciąż zakłócano. Bo choć właśnie to jest tak całkiem odmienne od wszystkiego, co przypisujemy życiu Boga jako takiemu, jest ono widać nie tylko do niego podobne, lecz jest właśnie owym Bożym życiem rozgrywającym się w warunkach ludzkich.

Muszę teraz wytłumaczyć, dlaczego uważałem za pożyteczne rozróżnienie tych pojęć w naszych rozważaniach o rodzajach miłości. Słowa świętego Jana ,,Bóg jest miłością” stanowiły długo w moim umyśle jakąś przeciwwagę powiedzenia współczesnego autora (Deniça de Rougemont), że „miłość przestaje być demonem, z chwilą gdy przestaje być bogiem”, co oczywiście można sformułować w następujący sposób: ,,Że staje się demonem, z chwilą gdy staje się bogiem”. Ta przeciwwaga wydaje mi się niezbędnym zabezpieczeniem. Jeżeli ją zignorujemy, prawda, że Bóg jest miłością, może podstępnie przyjąć dla nas znaczenie odwrotne: że miłość jest Bogiem.

Sądzę, że każdy, kto myślał na ten temat, zrozumie, co Denis de Rougemont miał na myśli. Każda ziemska miłość w swym kulminacyjnym rozkwicie chce rościć sobie prawo do Boskiego autorytetu. Jej głos usiłuje brzmieć jak wola samego Boga. Mówi nam, że nie należy się liczyć z ofiarami, domaga się od nas całkowitego oddania, stara się prześcignąć wszelkie inne pragnienia, insynuuje, że każdy czyn szczerze popełniony ,,z miłości” jest tym samym legalny, a nawet chwalebny. Wiemy wszyscy, że miłość erotyczna i miłość ojczyzny mogą w ten właśnie sposób usiłować „stać się bogami”. Ale przywiązania rodzinne mogą czynić to samo. I przyjaźń, choć w odmienny sposób, również. Nie będę się zatrzymywał na tym zagadnieniu, gdyż w następnych rozdziałach spotkamy się z nim często.

Należy podkreślić, że przyrodzone miłości stawiają te bluźniercze żądania nie wówczas, gdy znajdują się w stanie rozkładu, lecz przeciwnie, wówczas gdy są w rozkwicie, gdy są – tak jak nazywali to nasi dziadkowie – „czyste” i „szlachetne”. Występuje to najwyraźniej w dziedzinie erotycznej. Wierna i pełna szczerego poświęcenia namiętność przemawia do nas głosem brzmiącym jak głos Boga. Czysto fizyczna i lekkomyślna żądza tego nie osiągnie. Będzie działała rozkładowo na nałogowców w rozmaity sposób, ale właśnie nie w ten; czyny ludzkie mogą być spowodowane tego rodzaju uczuciem, ale człowiek nie może go szanować, tak samo jak drapiąc się nie może szanować świerzbu.

Kiedy głupia kobieta chwilowo pobłaża rozpieszczonemu dziecku traktując je jak żywą lalkę (w fazie tej właśnie pobłaża sama sobie), istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że pobłażliwość ta „stanie się bogiem”, niż może stać się nim ślepe, całkowite poświęcenie matki, która naprawdę „żyje dla swego syna”. Wydaje mi się również, że miłość ojczyzny pobudzana przez piwo i dęte orkiestry ani tej ojczyźnie bardzo zaszkodzi, ani bardzo pomoże. Prawdopodobnie wyładuje się całkowicie w postawieniu jeszcze jednej kolejki i przyłączeniu się do chóralnego śpiewu.

I rzeczywiście tego właśnie powinniśmy się spodziewać. Nasze miłości nie roszczą sobie prawa do boskości dopóty, dopóki to roszczenie nie wyda się pozornie słuszne. A nie wyda się pozornie słuszne, dopóki nie ma w nich prawdziwego podobieństwa do Boga, do Samej Miłości. Nie popełniajmy tu omyłek. Nasze miłości-dary mają naprawdę cechy boskości, a te z nich, które nie znają granic i są niewyczerpanie hojne w dawaniu, posiadają najwięcej tych Boskich cech. Wszystko, co poeci o nich mówią, jest prawdą. Ich radość, energia, cierpliwość, gotowość przebaczania, pragnienie dobra ukochanej istoty, to wszystko jest rzeczywistym i wspaniałym obrazem Bożego życia. Rozumiejąc to, słusznie dziękujemy Bogu, który „dał taką moc ludziom”. Możemy słusznie powiedzieć, i każdy to łatwo zrozumie, że ci, co bardzo kochają, „bliscy” są Boga. Oczywiście jest to „bliskość przez podobieństwo”. I sama przez się nie wytwarza „bliskości zbliżenia”. Podobieństwo zostało nam dane. Nie posiada ono koniecznego związku z tym powolnym i bolesnym zbliżeniem się do Boga, które musi być naszym własnym (choć w żadnym wypadku nie pozbawionym pomocy) zadaniem. A jednak podobieństwo jest czymś wspaniałym. I dlatego możemy omyłkowo wziąć podobieństwo za tożsamość. Możemy obdarzyć nasze ludzkie miłości tym bezgranicznym oddaniem, jakie winniśmy tylko Bogu. Wówczas stają się bogami; wówczas stają się demonami. Wówczas zniszczą nas, a również same siebie. Bo przyrodzone miłości, którym pozwolono stać się bogami, przestają być miłościami. Tak się je w dalszym ciągu nazywa, ale mogą się stać skomplikowanymi formami nienawiści.

Nasze miłości-potrzeby mogą być żarłoczne i wymagające, ale nie dążą do tego, by stać się bogami. Nie mogą się na to ważyć, gdyż (przez podobieństwo) nie są dostatecznie bliskie Bogu.

Wynika z tego, że nie powinniśmy się przyłączać ani do tych, co bałwochwalczo wielbią ludzką miłość, ani do tych, co ją „odbrązowiają”. Bałwochwalcze uwielbienie miłości erotycznej i „rodzinnego przywiązania” było wielkim błędem literatury XIX wieku. Browning, Kingsley i Patmore przemawiają czasami tak, jakby uważali, że zakochanie a uświęcenie siebie – to to samo; powieściopisarze przeciwstawiają zwykle „światu” nie królestwo niebieskie, a dom rodzinny. My przeżywamy reakcję przeciwko temu. Odbrązowiacze wiele z tych pochwał, które ich ojcowie wygłaszali na cześć miłości, nazywają bzdurą i sentymentalizmem. Wyciągają oni zawsze na wierzch i wystawiają na pokaz obłocone korzenie, z których wyrastają nasze przyrodzone miłości. Uważam, że nie powinniśmy słuchać ani „przemądrzałych, ani przygłupich olbrzymów”. Bo najwyższe na najniższym wznosi się i opiera. Roślina musi mieć w dole korzenie i w górze słoneczne światło, a korzenie muszą być obłocone. Całe to błoto to przeważnie zwykła ziemia, trzeba ją tylko pozostawić w ogrodzie, a nie ciągle rozsypywać po bibliotecznym stole. Ludzkie miłości mogą być wspaniałym obrazem miłości Bożej. Nie mniej niż obrazem, ale też i nie więcej. To podobieństwo może w jednym wypadku pomóc, a w drugim przeszkodzić zbliżeniu się do Boga. A czasem w ogóle nie wywiera żadnego wpływu.

Rozdział II. Upodobania i zamiłowania do świata materialnego

Większość ludzi należących do mojego pokolenia była w dzieciństwie karcona za takie powiedzenie jak: „Kocham” poziomki, a niektórzy ludzie szczycą się tym, że język angielski ma dwa czasowniki: „lubić” (like) i „kochać” (love), a francuski tylko jeden „...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lasotka.pev.pl