Linda Howard - Mackenzie - 01 Naznaczeni, Linda Howard
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Linda Howard
Wzgórze
spełnionych
nadziei
Naznaczeni
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Do sypialni Wolfa Mackenziego wdzierało się chłodne, posępne światło księżyca. Po plecach przebiegł mu dreszcz. Jeszcze jedna bezsenna noc, a potem kolejny parszywy dzień. Wolf zaklął pod nosem. Przez cała noc przekręcał się z boku na bok i za wszelką cenę usiłował zasnąć. Wszystko bezskutecznie. Już od wielu dni głowę miał całkowicie zaprzątniętą tylko jedną myślą: potrzebował kobiety. Pragnienie to nie dawało mu spokoju ani na chwilę.
W końcu wstał i nagi podszedł do okna. Był tak rozpalony, że gdy poczuł pod stopami lodowatą posadzkę, odetchnął z ulgą. Przytknął gorące czoło do przyjemnie chłodnej szyby, w nadziei, że choć na chwilę oddali natrętne myśli. Jakby na przekór temu nastrojowi, promienie księżyca miękko i wesoło igrały w jego gęstych, ciemnych włosach, opadających mu na ramiona. Na przeciwległej ścianie widoczny był jego cień, który zdawał się jeszcze bardziej podkreślać niezwykły profil Wolfa: mocno zaznaczone kości policzkowe i duży orli nos. To dziedzictwo otrzymał po swojej matce, która pochodziła z plemienia Komanczów. Ale w jego żyłach płynęła także krew celtycka, po ojcu, którego przodkowie wcale nie tak dawno przybyli do Ameryki ze Szkocji. Przedziwna kombinacja, dzięki której najczęściej udawało mu się poskromić swoją żywiołową naturę. Ale nie dzisiejszej nocy - nie wtedy, kiedy tak bardzo potrzebował kobiety. Zwykle w takich przypadkach odwiedzał Judy Owks, kilka lat starszą od siebie rozwódkę, która mieszkała w pewnym małym miasteczku, może jakieś pięćdziesiąt mil stąd. Ten niepisany układ trwał już parę lat, żadne z nich jednak nie było zainteresowane starym związkiem. Zwyczajnie się lubili, no i mieli swoje potrzeby. Zawsze, gdy do niej przychodził, starał się być niewidoczny. Poza tym nie odwiedzał jej nazbyt często. Dobrze wiedział, jaka byłaby reakcja sąsiadów Judy, gdyby dotarła do nich wieść, że sypia z Indianinem, i do tego Indianinem oskarżonym o gwałt. Nie chciał, by stała się obiektem niewybrednych żartów lub głupich plotek i domysłów.
Jutro sobota, pomyślał Wolf, będzie musiał zająć się kilkoma sprawami, które wciąż odwlekał. To pozwoli mu choć na trochę odepchnąć od siebie niedające się okiełznać myśli. Postanowił, że pojedzie po materiały na budowę ogrodzenia. Musi się czymś zająć, bo inaczej znowu ogarnie go kompletna nicość i pustka, a ich obawiał się najbardziej. A może to dobry dzień, żeby odwiedzić Judy, pomyślał, leniwie gładząc się po muskularnym torsie.
Stał tak, przyglądając się, jak wiatr pędzi po niebie chmury, tworząc z nich coraz to bardziej niesamowite krajobrazy. Wszystko to zmieniało się jak w kalejdoskopie. Noc była bardzo mroźna, a jutro miał padać śnieg. Wolf otrząsnął się. Tylko on wiedział, jak bardzo nie chciał wracać do swojego pustego łóżka. Boże, jak bardzo pragnął kobiety...
Mary Elizabeth Potter zaplanowała kilka sprawunków na sobotni poranek, ale najbardziej zależało jej na tym, by odszukać Joego Mackenziego, który przed dwoma miesiącami rzucił szkołę. Kiedy miesiąc temu rozpoczęła pracę w miejscowej szkole, już go nie było. Zorientowała się jednak, że coś jest nie w porządku, bo chłopak wciąż figurował w dzienniku na liście uczniów. Nikt nawet nie wspomniał jej o tym chłopcu, ale wiedziona ciekawością zajrzała do jego teczki i przewertowała zawarte w niej informacje. W tak małym miasteczku jak Ruth nie było mowy o tym, żeby się ukryć, no i rzadko kto decydował się na porzucenie nauki. Poza tym uczniów było tu niewielu, niespełna sześćdziesięciu, i znała już praktycznie wszystkich. Zadziwiło ją jednak to, co przeczytała na temat Joego. Należał do najpilniejszych i najzdolniejszych uczniów w swojej klasie. Miał niemal same szóstki i wydało jej się co najmniej podejrzane, że tak wybitny uczeń miałby nagle, bez żadnych wyjaśnień, przerwać naukę. Musiała go znaleźć i z nim porozmawiać. Nie dawało jej to spokoju. Dobrze wiedziała, że konsekwencje takiej błędnej decyzji będzie ponosił do końca życia, chciała więc poznać przyczynę jego nagłego zniknięcia.
W żaden sposób nie mogła zasnąć. Taka zimna i śnieżna noc zdarzała się raczej rzadko. Jej kot miauknął żałośnie, wskoczył na łóżko, przysiadł koło jej stóp i zwinął się w kłębek.
- Już dobrze - powiedziała ze zrozumieniem - domyślam się, że strasznie ciągnie od podłogi.
Odkąd przeprowadziła się do Ruth, miała wrażenie, że jeszcze nigdy nie było jej tak naprawdę ciepło, a jej stopy były zawsze skostniałe z zimna. Obiecała sobie, że przed następną zimą trochę lepiej się zaopatrzy, a przede wszystkim kupi sobie parę ciepłych, nieprzemakalnych butów. Najlepiej, żeby były wykładane futrem, rozmarzyła się. To jasne, że przydałyby się jej już teraz, ale wydatki związane z przeprowadzką pochłonęły całe jej oszczędności, a nie chciała kupować nic na kredyt.
Kocur miauknął przeciągle i dopiero teraz zauważyła, że od jakiegoś czasu przygląda się jej, zabawnie przekręcając łebek. Podrapała go więc za uchem i pogładziła po miękkiej sierści. Dostał jej się wraz z domem, który wynajęła dla niej szkoła, i choć zawsze broniła się przed posiadaniem kota, bo zbyt mocno kojarzył się jej ze staropanieństwem, to teraz zdawało się, że przeznaczenie ją wreszcie dopadło i nie pozostawiło żadnego wyboru. No cóż, przecież była starą panną i zaprzeczanie temu nie miało najmniejszego sensu. Ale dla kota nie miało to najwyraźniej żadnego znaczenia. Miło z jego strony, pomyślała, że mnie lubi i nie przeszkadza mu wcale, że jego nowa właścicielka wygląda jak szara mysz.
Ubrała się najcieplej jak mogła i ruszyła w stronę drzwi, przygotowana już na podmuch lodowatego powietrza. Trzeba się jakoś przyzwyczaić, bo przecież cieplej nie będzie wcześniej jak na wiosnę, pomyślała. Z łezką w oku wspominała swoje przytulne gniazdko w Georgii. Lecz dobrze pamiętała, że opuściła je z całą premedytacją i z całym przekonaniem. Chciała zmienić coś w swoim życiu, które przyprawiało ją o mdłości, chciała podjąć jakieś nowe wyzwanie. Odkryła w sobie żyłkę poszukiwacza przygód i choć nie chciała przyznać się do tego nawet przed samą sobą, to jednak całe to zawirowanie dało jej sporą satysfakcję i sprawiło prawdziwą przyjemność.
Boże, co za mróz, jęknęła, gdy znalazła się na zewnątrz. I mimo że od samochodu dzieliło ją zaledwie kilka kroków, poczuła, jak śnieg bezlitośnie wdziera się jej do butów.
Zaraz, zaraz, mamy teraz marzec, a więc w Savannah, w Georgii, rozpoczęła się właśnie cudowna wiosna -rozmarzyła się - wszystko buchnęło tam zielenią, a kwiaty mieniły się tysiącem kolorów w promieniach słońca.
Tutejsi mieszkańcy obiecywali wprawdzie, że i Wyoming, gdy przyjdzie na to pora, zamieni się w jeden wielki ogród, a okoliczne łąki i pagórki w niekończące się kolorowe dywany dzikich kwiatów, ale póki co, po zieleni nie było nawet śladu, a ona czuła się jak przesadzona magnolia, niemogąca w żaden sposób przystosować się do nowych warunków.
Nie bez trudu dowiedziała się, jak dotrzeć do posiadłości rodziny Mackenziech. W całej tej historii chyba najbardziej dziwiło ją to, że losy Joego wydawały się nikogo nie obchodzić. Odnosiła nawet wrażenie, że jego nazwisko wypowiadają z wyraźną niechęcią. Wprawiało ją to w prawdziwe osłupienie, zwłaszcza że w stosunku do niej byli przecież tacy przyjacielscy. Najostrzej chyba ze wszystkich zareagował właściciel sklepu spożywczego - pan Hearst. Gdy zapytała go o chłopca, odparł chłodno: „Ci dwaj Mackenzie nie są warci pani zachodu, panno Potter". Nie rozumiała, jak mógł coś takiego powiedzieć. Dla Mary bowiem każdy człowiek stanowił ogromną wartość, a tym bardziej dziecko. Była nauczycielką z powołania i kochała swój ą pracę.
Uciekając przed zimnem, z uczuciem ulgi wsiadła do swego chevroleta i ruszyła w kierunku wzgórza Mackenziech. Prowadziła do niego kręta, pełna serpentyn droga. Nie była zbyt dobrym kierowcą, toteż mimo iż miała nowiuteńkie zimowe opony, ślizgała się raz po raz na ośnieżonej nawierzchni. Chwilami drżała, nie wiedząc, czy to z zimna, czy może raczej z przerażenia.
Ogarnęły ją wątpliwości. Może lepiej byłoby poczekać na trochę lepszą pogodę1^ W maj u czy w czerwcu, kiedy spłyną śniegi, zadanie będzie o niebo łatwiejsze do wykonania. Spojrzała raz jeszcze w stronę wzgórza. Nie, zadecydowała, Joe nie zjawił się w szkole już od dwóch miesięcy i z każdym kolejnym dniem narastały jego zaległości. Nie było na co czekać. . - A poza tym, to wzniesienie wcale nie jest aż takie Strome, jak się początkowo zdawało - mamrotała pod nosem, chcąc dodać sobie otuchy.
Zawsze, kiedy Mary miała do rozważenia jakiś problem, prowadziła ze sobą głośne rozmowy i bardzo jej to pomagało w podjęciu decyzji.
- W końcu rodzina Mackenziech też musi jakoś dojeżdżać do swojego domu, a skoro im się udaje, to i mnie się uda - szepnęła.
Gdy droga ostrzej zaczęła wznosić się ku górze, mocniej zacisnęła dłonie na kierownicy. Teraz popychała ją do przodu wyłącznie determinacja. Gdyby nie to, zawróciłaby z drogi. Im wyżej podjeżdżała, tym bardziej przepastne wydawało jej się urwisko, które zdawało się podstępnie coraz to bliżej podkradać do wąskiej wstęgi serpentyn.
- Nie spadnę, nie spadnę - mamrotała pod nosem.
Będę jechała wolno i bezpiecznie, i nie spadnę..
Specjalnie odwracała wzrok od urwiska. Nie chciała wiedzieć, jaka dzieli ją od niego odległość. Koncentrowała się wyłącznie na swoim pasie ruchu i powoli posuwała do przodu.
Zaczęła rozmyślać o Mackenziech. Czy przypadkiem nie będą na nią źli, że najeżdża ich tak bez uprzedzenia Dlaczego też ten Joe odszedł iż szkoły Może jakieś kłopoty z dziewczyną...
Była tak pochłonięta swoimi myślami, że nie dostrzegła, że na tablicy rozdzielczej samochodu zapaliła się czerwona lampka. Ocknęła się dopiero wówczas, gdy spod maski buchnęła gęsta para, całkowicie zasłaniając jej widoczność. Odruchowo nacisnęła na hamulec, a gdy poczuła, że samochód nadal sunie po śliskiej nawierzchni, z jej piersi wyrwał się stłumiony krzyk. Puściła pedał hamulca, odbiła kierownicą i cudem, jak jej się zdawało, wyprowadziła auto na prostą. Nie widziała jednak zupełnie nic. Para, która osiadła na przedniej szybie, pod wpływem mroźnego powietrza natychmiast zamarzła. Na szczęście po krótkiej chwili samochód stanął w miejscu. Silnik syczał jak stado rozjuszonych węży. Drżąc, wyłączyła go i nie bez trudu otworzyła przymarzniętą do reszty karoserii maskę. Nie trzeba było być mechanikiem, żeby zrozumieć, co się stało. Jeden z węży odchodzących od chłodnicy był pęknięty, a gorąca woda wypływała z niego potężnym strumieniem. O dalszej jeździe nie było mowy. Nie miała więc innego wyjścia, jak tylko dostać się na ranczo na piechotę, a po drodze modlić się, by jego właściciele byli w domu. Zdawało się, że jest już niedaleko. Nie wyobrażała sobie powrotu do miasteczka na piechotę. Nie w taki mróz i nie w takim śniegu. Jej stopy i tak już zamieniły się w sople lodu.
Samochód zatrzymał się na poboczu, mogła go więc tak zostawić. Zamknęła drzwiczki i ruszyła w górę.
Próbowała nie zważać na to, że bolą ją z zimna stopy. Gdy obejrzała się za siebie, jej chevrolet zniknął już za zakrętem. Znaczyło to, że udało jej się pokonać niezły kawałek trasy. Ogarnęło ją jednak przerażenie. Była kompletnie sama pośrodku czegoś, co dla niej było całkiem nieznane. Przed nią olbrzymia ośnieżona góra, a wokół absolutna szarość i ani żywego ducha. Zaczęła dygotać z zimna. Zmęczenie dawało jej się we znaki, ale wiedziała, że nie ma wyjścia, nie może stanąć ani na chwilę.
Całkiem niespodziewanie usłyszała przed sobą niski ryk silnika. Takiej ulgi nie odczuła jeszcze nigdy W życiu. Po jej zmarzniętych policzkach potoczyły się łzy. Szybko wytarła rękawem oczy, nie lubiła płakać w miejscach publicznych. Zeszła na bok i wyczekiwała na pojawienie się pojazdu. Olbrzymia czarna furgonetka z potężnymi oponami wolno zjeżdżała w dół. Czuła na sobie świdrujący wzrok kierowcy. Zażenowana odwróciła głowę. Stara panna i do tego nauczycielka... Nie była przyzwyczajona do tego typu spojrzeń, a poza tym czuła się jak idiotka.
Samochód zatrzymał się tuż obok niej i po krótkiej chwili wyskoczył z niego mężczyzna. Był ogromny. Nienawidziła, kiedy ktoś patrzył na nią z góry, zwłaszcza w tak beznadziejnej sytuacji. Duży czy nie, w końcu wyratował ją z opresji, zganiła samą siebie. Zagryzła więc zęby i szybko zaczęła się zastanawiać, jak mu to wszystko wytłumaczyć.
Wolf patrzył zadziwiony na kobietę, która zerkała na niego niezbyt pewnie. Nie mógł pojąć, skąd się tutaj wzięła i czego szukała na jego wzgórzu. Najbardziej zszokował go jednak jej nieprzemyślany strój, zbyt skąpy, jak na tę porę roku. Nie znał jej, a to w tak małym miasteczku nie zdarzało się często. Dopiero po chwili domyślił się, kim była. Słyszał kiedyś rozmowę w sklepie, że zatrudniono w szkole nową nauczycielkę. Podobno pochodziła z Południa, a to tłumaczyłoby jej niedorzeczny strój. Spod cienkiego brązowego płaszcza wystawała letnia niebieska sukienka. Wszystko podszyte wiatrem. Na głowę zarzucony miała szal, spod którego wymykały się jasnobrązowe kosmyki włosów. Na jej nosie zaś osadzone były ciemne rogowe oprawki okularów, które zasłaniały prawie całą twarz. Nigdy nie widział nikogo o bardziej belferskim wyglądzie.
Stali tak kilka sekund, w czasie których nie odezwała się do niego ani słowem. Nie wiedział, czy była tak bardzo zażenowana sytuacją, czy bała się wdać w rozmowę z Indianinem. Sam zresztą też milczał, ale wiadomo było, że jej tu nie zostawi. Wyglądała na wpół zamarzniętą, więc bez słowa podszedł do niej i wziął ją na ręce. Była drobna i lekka jak piórko, ważyła nie więcej niż dziecko. Na szczęście nie wyrywała się i nie sprzeciwiała. Dostrzegł jedynie za okularami duże, lśniące, niebieskie oczy, w których malowała się niepewność. Otworzył drzwi od strony pasażera i usadowił ją na wygodnym miękkim fotelu. Zanim wsiadł do środka, otrzepał jeszcze ze śniegu jej buty, po czym wskoczył za kierownicę.
- Jak długo pani tutaj szła - zapytał nieco burkliwie.
Zaskoczył ją tym pytaniem, tym bardziej że nie spodziewała się tak głębokiego i niskiego głosu. Dyskretnym ruchem zdjęła zaparowane okulary i spojrzała raz jeszcze na swego wybawcę. Poczuła, jak krew napływa do jej zmarzniętych policzków.
- Właściwie niedługo... -wyjąkała. -Może piętnaście, może dwadzieścia minut. Zepsuł mi się samochód - dodała po krótkiej przerwie. - Nawaliła mi chłodnica.
Spojrzał na nią i dostrzegł na jej policzkach delikatne rumieńce. To dobrze, pomyślał, to znak, że się trochę rozgrzała. Widział, że nerwowo zaciska palce. Może spodziewała się, że rzuci ją na tylne siedzenie i zgwałcić W końcu była przecież ze skazańcem, z dzikim Indianinem. Ale jednocześnie wyglądało na to, że była to najbardziej ekscytująca przygoda w całym jej życiu.
Mary przekonała się, że do rancza nie było już daleko. Dotarli tam bowiem w ciągu zaledwie kilku minut.
Wolf zaparkował tuż przy drzwiach do kuchni, po czym wyskoczył z samochodu i już stał obok niej.
- Proszę sobie tego oszczędzić - powiedział, gdy zaczęła się zsuwać z siedzenia na ziemię. Znów wziął j ą
na ręce, podczas gdy ona walczyła z sukienką, która podwinęła jej się do góry i odsłaniała sporą część uda.
Kątem oka zerknął na dobrze widoczną teraz nogę i ze zdziwieniem stwierdził, że jest nadspodziewanie szczupła i zgrabna.
Weszli do środka i natychmiast otuliło ją panujące tu przyjemne ciepło. Odetchnęła z ulgą, gdy Wolf postawił ją na podłodze. Ku jej zdziwieniu podszedł natychmiast do kranu i napełnił spory garnek gorącą wodą.
- Nazywam się Mary Elizabeth Potter - zaczęła, sądząc, że lepiej będzie, jeżeli od razu się przedstawi i wyjawi powód swojej wizyty. - Jestem nową nauczycielką...
- Wiem -wpadł jej w słowo. -Wiem, kim pani jest.
Wlepiając wzrok w jego szerokie plecy, zapytała zdziwiona:
- Jak to, a niby skąd pan wie?
- Nie kręci się tu zbyt wielu obcych... – wyjaśnił krótko.
A jeśli trafiła nie tu, gdzie chciała? Ogarnęła ją jakaś dziwna niepewność.
- Pan Mackenzie?
Spojrzał na nią przez ramię. Dostrzegła przy tym diabelski błysk jego czarnych oczu.
- Tak, Wolf Mackenzie.
- To jakieś rzadkie, staroangielskie nazwisko albo raczej irlandzkie - próbowała podjąć konwersację.
- Nie -mruknął, stawiając przed nią garnek z wodą - jest indiańskie.
Zamrugała nerwowo.
- Indiańskie? - Czuła się jak idiotka. Jak mogła się nie domyśleć? Te jego czarne jak noc włosy i oczy, a do tego ta ciemna karnacja...
- Ale z tego, co wiem, to wcale nie jest indiańskie nazwisko.
- Nie, szkockie.
- Zatem jest pan półkrwi... - nie dokończyła. Zacisnął zęby.
- Tak. Spojrzał na nią badawczo. Wciąż jeszcze drżała z zimna . Strasznie zziębła podczas tej swojej wyprawy. Wiedział, że czym prędzej powinna się rozgrzać.
- Proszę włożyć stopy do gorącej wody, to pani pomoże. - Zrzucił z siebie ciężką grubą kurtkę i zabrał się za parzenie kawy.
Oboje milczeli jakiś czas. Jak tylko trochę się rozgrzeję, natychmiast przejdę do sprawy, pomyślała. W końcu przyjechałam tu, aby coś załatwić. . Wolf podszedł do niej i widząc, że nawet nie pragnęła, bez słowa zdjął jej z głowy szal i rozpiął guziki płaszcza.
- Co pan robi? Sama przecież mogę...-wymamrotała zaskoczona.
Miała jednak tak zmarznięte i zgrabiałe palce, że w żaden sposób nie mogła sobie poradzić z guzikami. Odsunął więc jej dłonie i do końca rozpiął jej płaszcz.
- Czemu zdejmuje mi pan płaszcz, przecież jest mi zimno.
- Ma pani kompletnie zziębnięte ręce i nogi. Trzeba je rozmasować -odpowiedział, zdejmując jej buty.
Musiała przyznać, że cały ten pomysł wydał jej się mocno dziwaczny. Nie była przyzwyczajona, żeby ją ktoś dotykał, a już na pewno nie t a k bezceremonialnie. Chciała mu coś powiedzieć, ale słowa utkwiły jej w gardle, poczuła bowiem jego ręce pod sukienką.
Krzyknęła przerażona i cofnęła się, omal nie przewracając się o krzesło.
- Proszę się nie obawiać - mruknął, rzucając jej lodowate spojrzenie. - Dziś jest sobota, a ja gwałcę tylko we wtorki i czwartki - syknął. - Ma pani szczęście.- Przez moment pomyślał, że może lepiej by było, gdyby zostawił ją na drodze, ale dobrze wiedział, że tak naprawdę nie mógłby tego zrobić.
- A czym niby różni się sobota od wtorku czy czwartku - rzuciła zaczepnie i natychmiast ugryzła się w język. Zdała sobie sprawę, że mógł odebrać jej słowa jak zaproszenie. Ukryła twarz w dłoniach, czując, jak pąsowieją jej policzki.
Wolf, nie dowierzając własnym uszom, podniósł wzrok. Przerażone, niebieskie, szeroko otwarte oczy patrzyły na niego zza czarnej rękawiczki, która zakrywała jej niemal całą twarz. I do tego te kontrastujące z resztą czerwone policzki! Jeszcze nigdy nie widział kogoś, kto by się tak zawstydzał i tak czerwienił. Uznał, że była uosobieniem nauczycielki i starej panny. Gdy zdał sobie z tego sprawę, złagodniał jakoś. Zrobiło mu się jej żal.
- Chciałem tylko zdjąć pani rajstopy, żeby mogła pani włożyć nogi do gorącej wody.
W odpowiedzi usłyszał jedynie zduszony okrzyk, który wydobył się zza czarnej rękawiczki.
Pod ręką czuł jeszcze jej delikatne, krągłe biodra. Boże, tak strasznie pragnął kobiety, że nawet ta niezbyt atrakcyjna nauczycielka, która wciąż jeszcze siedziała przestraszona na krześle i wpatrywała się w niego swoimi okrągłymi niebieskimi oczami, wydała mu się niezwykle pociągająca.
. Jednym zdecydowanym ruchem podniósł ją do góry, wsunął rękę pod jej sukienkę i starając się opanować wszelkie emocje, delikatnie ściągnął z niej rajstopy. Jego głowa kilkakrotnie otarła się przy tym o jej ciało, a kiedy się podnosił, jego usta zupełnie niechcący leciutko musnęły jej pierś.
Czytała niejednokrotnie w książkach o tym, co mężczyźni potrafią robić z kobietami, ale nie bardzo wiedziała dlaczego. A teraz ku jej zdziwieniu ten lekki, męski dotyk spowodował u niej tak silny, rozkoszny dreszcz, że z trudem mogła złapać oddech. Poczuła, że kręci się jej w głowie.
Wolf odrzucił rajstopy na podłogę i powoli opuścił ją tak, że jej stopy zanurzyły się w ciepłej wodzie. Wstrzymała na chwilę oddech, a potem w jej oczach pojawiły się łzy. Wiedział, że miała tak przemarznięte stopy, że nawet niezbyt gorąca woda musiała wywołać ból.
- Jeszcze moment, to nie potrwa długo - mruknął, ale tym razem jakoś cieplej, jakby chciał podnieść ją na duchu.
Gdy zniknęło z jej oczu przerażenie, posadził ją na krześle i przystąpił do zdejmowania rękawiczek. Począł delikatnie rozcierać jej dłonie, lecz po chwili jednym ruchem rozpiął koszulę i przyłożył je do swojego gorącego torsu.
- Tak będzie mniej bolało - wyjaśnił - i szybciej się rozgrzeją.
Czegoś podobnego Mary jeszcze nie przeżyła. Czuła pod palcami jego rozgrzaną skórę i była to najbardziej intymna chwila, jaką dotąd było jej dane z kimkolwiek przeżyć. Jego nogi dotykały jej nóg, a jego rozgrzane ciało paliło ją w dłonie. Klęczał przed nią w skąpej podkoszulce na tyle blisko, że widziała prężące się pod jego skórą mięśnie. Cała ta sytuacja wydała jej się zupełnie nieprawdopodobna. To nie mogło się dziać naprawdę, nie z jej udziałem. Przez moment miała wrażenie, że to musi być sen.
Wolf spojrzał jej w oczy. Były ciemnoniebieskie, ale nie chabrowe. Miały szare plamki i całkiem ciemne otoczki. A jej jasnobrązowe włosy zadziwiły go swoją miękkością i jedwabistością. Jego twarz znajdowała się teraz dosłownie zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy. Zdawało mu się, że tak delikatnej skóry nie dotykał jeszcze nigdy w życiu. Zastanawiał się, czy jej skóra na ramionach, piersiach, brzuchu jest tak samo jedwabista. Na bladej twarzy Mary znowu pojawiły się jaskrawe szkarłatne rumieńce. Najwyraźniej wyczuwała, o czym on myśli.
Jak ona słodko pachnie...
Bliskość tego potężnego, silnego mężczyzny zupełnie ją sparaliżowała. Nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Zwilżyła usta i na moment, ignorując wyraz jego twarzy, wyszeptała:
- Przyszłam tu, żeby porozmawiać z Joem, jeśli oczywiście to możliwe.
- Nie ma go w domu.
- A kiedy wróci?
- -Może za godzinę, może za dwie...
- A pan jest jego ojcem.
- Tak.
Ta krótka wymiana zdań przywróciła ją trochę do rzeczywistości.
- Czy wie pan, że Joe rzucił szkołę? -ciągnęła ośmielona.
- Wiem, to była jego decyzja.
- Ale on ma przecież dopiero szesnaście lat i świetnie sobie radził...
- Ale jest Indianinem -przerwał jej Wolf.-I jest już mężczyzną, ma prawo o sobie decydować.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]